Nie zmienia się rzeczywistość. To my zostajemy przemienieni.

Zacznijmy od sprawy fundamentalnej. Aby sakrament spowiedzi „zadziałał” potrzebna jest wiara. Bez niej będzie niczym jedzenie pokarmu w plastikowych woreczkach. Nie odżywi. To powinien być punkt wyjścia. Przychodzę do spowiedzi, aby spotkać się nie z księdzem, lecz z miłosiernym Ojcem, aby Boża łaska we mnie wsiąknęła. Z teologicznego punktu widzenia nie jest ważne, jaki ksiądz siedzi po drugiej stronie krat konfesjonału, czy nauka będzie długa czy krótka, banalna czy błyskotliwa. Przychodzę pojednać się z Chrystusem oraz wspólnotą Kościoła, abym mógł zacząć wszystko od nowa. Reszta jest sprawą drugorzędną.

W tym miejscu zaznaczę, że z całego serca życzę każdemu penitentowi mądrych i przenikniętych Jezusową miłością spowiedników, jednak doświadczenie uczy, że różnie to z nami, księżmi, bywa, mamy słabsze dni (niektórzy nawet dłuższe okresy). Warto się modlić o dobrego spowiednika i jeśli Bóg uzna to za korzystne, taką osobę postawi na naszej drodze. Jednak celem spowiedzi nie powinno być pocieszenie czy nawet mądre słowo, ale przede wszystkim odpuszczenie grzechów. Owszem, często „efektem ubocznym” jest lepsze samopoczucie w sensie psychologicznym, ale i bez tego każda spowiedź kończąca się formułą rozgrzeszenia jest skuteczna. Przywraca jedność z Bogiem i naprawdę owocuje.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ istnieje realna pokusa psychologizacji sakramentu spowiedzi. Spowiedź, choć niewątpliwie ma charakter terapeutyczny, psychoterapią jednak nie jest. Niekiedy można spotkać osoby, przy których ma się wrażenie, że nie tyle przychodzą do konfesjonału, aby zostawić Jezusowi swoje grzechy, ile raczej „spotkać się” z księdzem. „Ciekawe czym mnie teraz zaskoczy?” – myślą lub testują go: „To słyszałem, to słyszałem, to znam…”

Sakrament pojednania jest drugim ratunkiem po katastrofie. Katastrofą jest grzech, a pierwszym ratunkiem Chrystus. Ratunkiem nie jest ksiądz, ale właśnie sam Bóg. Spowiednik jest jedynie pośrednikiem.

Niestety Kartezjusz zrobił nam krzywdę, wmawiając, że skoro myślimy, to jesteśmy. Z punktu widzenia duchowego, jest to niszczące podejście. Żaden człowiek nie jest swoim uczuciem, ani też myślą. My jesteśmy więksi od naszych emocji, myśli i uczuć. Nikt nie jest też swoim grzechem. Bóg wciąż powtarza: „Kochany, kochana, jesteś kimś znacznie więcej”.

Ideałem byłoby nie mieć od sakramentu spowiedzi innych oczekiwań, niż tylko odpuszczenia grzechów (towarzyszenie duchowe może odbywać się poza konfesjonałem i niekoniecznie towarzyszącym musi być osoba duchowna). Jeśli trafi się mądra nauka, dziękuję Bogu. Jeśli nie, to nie mam pretensji, bo i tak jestem szczęśliwy, mogąc żyć w stanie łaski uświęcającej.

Nie ja bowiem decyduję, co jest dla mnie dobre, ale decyduje o tym Bóg. Pamiętam wiele własnych spowiedzi, po których wychodziłem rozczarowany, spodziewając się czegoś bardziej twórczego, a w kolejnych dniach namacalnie widziałem, jak Duch Święty dokonywał reszty. Pamiętam, gdy pewien starszy franciszkanin zaskoczył mnie niemalże dziecięcą nauką: „Bardzo cię proszę, bądź dobry dla swoich braci. To takie ważne”. Innym razem od przypadkowego księdza w wiejskiej parafii usłyszałem naukę trwającą niespełna dziesięć sekund: „Proś Boga o cierpliwość, pewnych spraw nie powinno się przyśpieszać”. Każdą z tych spowiedzi pamiętam do dziś i jestem przekonany, że to właśnie w prostocie wyraża się największa mądrość.

Od jakiegoś czasu mocno dociera do mnie zdanie wypowiedziane przez Jezusa do Franciszka z Asyżu: „Jeśli chcesz Mnie poznać, bierz to co gorzkie za słodkie. Wzgardź samym sobą i dokonaj odwrócenia porządku. A zacznie ci smakować to, co mówię”.

Mimo iż jestem księdzem i sam staram się spowiadać co dwa tygodnie, w swoim życiu doświadczałem także wielu niełatwych spowiedzi, gdzie zamiast miłosierdzia spotykałem się z upokorzeniem. Mój mądry współbrat o. Jan Andrzej Kłoczowski ujął to bardziej dosadnie: „Można dać rozgrzeszenie, ale w taki sposób, jakby się komuś dało w mordę”. Pewien spowiednik tak sugestywnie opowiadał mi o piekle, że miałem wrażenie, że tam się urodził. Pamiętam też spowiedzi, na których nie było żadnej nauki, a ja poczułem się zlekceważony. Teraz wiem, że to gorzkie lekarstwo Bóg zsyłał, gdyż pacjent tego potrzebował. Nic bowiem nie poskramia lepiej naszego „ego”, niż upokorzenia lub rozczarowania. Dominikański mistyk Eckhart bezlitośnie przecinał postawy roszczeniowe: „Jeśli coś wystarcza Bogu, bądź z tego zadowolony również i ty”. To, co jest, jest bowiem najlepszym nauczycielem. Upokorzenia to także najlepszy znak tego, że Pan Bóg nareszcie wysłuchał naszych modlitw. O wolność od siebie samego. Z egocentryka człowiek powoli staje się teocentrykiem, kimś nakierowanym na Boga.

Bez względu jednak na to, czy po spowiedzi czułem się „dobrze” czy „źle”, wyzwolenie przychodziło po słowach: „Pan odpuścił tobie grzechy. Idź w pokoju”. Dlatego niezbędna jest wiara.

*

Mnisi zamieszkujący pustynię górnego Egiptu mówili, że chrześcijanin powinien być kimś, na kim zło się zatrzymuje. I lepiej jest samemu dać się zranić, niż komuś wyrządzić przykrość. Do takiej wolności od siebie samego potrzebna jest jednak Boża łaska. Własnym wysiłkiem człowiek nie jest w stanie tak żyć.

Badacz wczesnego monastycyzmu William Harmless SJ, zauważył, że w tradycji pierwszych chrześcijańskich mnichów nie ma postawy, którą możemy usłyszeć od psychologów z telewizyjnych programów, mówiących, że najlepiej wszystko z siebie wyrzucić, nie dawać się nikomu, a jeśli zajdzie potrzeba, to oddać komuś policzek za policzek. Dla tych świętych ludzi pierwszy krok ku mniej brutalnej rzeczywistości stanowiła cisza, milczenie, kontrola nad językiem.

Jednym ze sposobów radzenia sobie z grzechami przeciwko innym była ucieczka w jeszcze większą samotność. Istnieje opowieść o mnichu, którego często ogarniała złość i nabrał on przekonania, że rozwiązaniem byłoby opuszczenie pustynnej wspólnoty: „Pójdę i samotnie zamieszkam w innym miejscu. A skoro nie będę miał do kogo mówić, ani kogo słuchać, będę spokojny i opuści mnie namiętna gniewliwość”. Odszedł więc daleko na pustynię i osiadł w jaskini. Pewnego dnia poszedł napełnić swój dzban wodą. Kiedy postawił wypełnione naczynie, ono przewróciło się, a woda się rozlała. Mnich ponownie napełnił dzban, ale ten ponownie się przewrócił. Po raz trzeci napełnił naczynie i po raz trzeci woda wylała się. Mnich wpadł we wściekłość. Podniósł dzban i cisnął go o ziemię. Kiedy naczynie roztrzaskało się, mnichowi powrócił rozsądek. Zrozumiał, że jego walka nie ma związku z innymi osobami, ale tkwi w nim samym. Zatem spakował swoje rzeczy i powrócił do dawnej wspólnoty.

Świat bez przemocy nie rozpoczyna się od zmiany innych ludzi, ale od własnego serca, które dzięki łasce Chrystusa, staje się od niej wolne. I to jest punkt wyjścia, kiedy myślę o nawróceniu.

Sens życia duchowego można sprowadzić do jednego: uwolnić się od swojego egoizmu, tego pretensjonalnego: „zawsze musi być po mojemu”, „inni mają być tacy, jak ja chcę” – aby przywrócić w sobie pierwotną harmonię. Nie bez powodu wielu świętych mnichów powtarzało, że najpopularniejszym imieniem demona jest „Ja”.

Pewien podopieczny opowiadał o tym, jak długo modlił się, aby zmienił się jego ojciec. Nic nie pomagało, jego frustracja jedynie się pogłębiała. Dopiero kiedy zaczął się modlić o to, aby pokochać swojego ojca takim, jakim jest, niespodziewanie doznał pokoju. To nie świat ma się zmieniać dookoła mnie, nawrócenie rozpoczyna się ode mnie samego. Bóg przypomina: „spokorniej”, mam swoje drogi i w ten sposób realizuję mój zbawczy plan. Kiedyś zobaczysz tego wyraźny sens. Żadne więc dobro, żaden trud, żadne cierpienie nie zostanie zapomniane.

Cysterski mnich Bernard z Clairvaux nauczał, że w każdej wspólnocie powinien być jeden trudny brat, który będzie dla mnichów nauczycielem miłości. A jeśli takiej osoby nie ma, należy się o nią modlić. A tam, gdzie pojawia się trudność, jest zawsze obietnica wzrostu.

Uczeń Jezusa doznane zło wykorzystuje w budowaniu dobra. Chrześcijanin nie chce być przeniknięty ciemnością, ale światłem. Ciemność rozbija się o Chrystusa. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” – czytamy w najsłynniejszym kazaniu. Kiedy mamy czyste serca, jesteśmy w stanie rozpoznawać Boga. Zarówno tutaj, jak i po tej drugiej, lepszej, stronie.

Rachunek sumienia

Sam grzech dla Pana Boga jest drobnostką, momentalnie wyparowuje przy Jego miłosierdziu. Przeszkodą nie jest grzech, lecz jedynie nasza wolna wola. Jezus wielokrotnie pytał: „Czego pragniesz? Co chcesz, abym ci uczynił?”.

Przy rachunku sumienia winy należy szukać nie w innych, a w sobie. Nie ma potrzeby robić księdzu prasówki, opowiadając, w jakim to karygodnym świecie przyszło nam żyć. To naprawdę żadne odkrycie. Już dwa tysiące lat temu święty Paweł pisał, że czasy są złe. Pewien proboszcz po rekolekcyjnej nauce apelował: „Kochani, jest nas sporo, więc bardzo was proszę, abyśmy spowiadali się dzisiaj wyłącznie z własnych grzechów”.

Pomocą przy rachunku mogą być trzy klucze:

• stosunek do Boga

• do drugiego człowieka

• do samego siebie.

Średniowieczna definicja grzechu mówi, że jest to nietrafienie do celu. Grzech to także pomylenie przyjemności ze szczęściem. Coś, co ma mnie rozwijać, w rzeczywistości mnie zniewala. Czy w tych trzech przestrzeniach są takie rzeczy, z którymi sobie nie radzę, które mnie niszczą i chciałbym je oddać Jezusowi, aby je wziął na krzyż?

Warto także przypomnieć o podstawowej zasadzie duchowego życia. Im bardziej człowiek zbliża się do Boga, tym mocniej Jego światło zaczyna oświetlać. Cała prawda o nas samych by nas zabiła, dlatego proces naszego upodobniania do Chrystusa odbywa się stopniowo. Bóg prowadząc człowieka w ten sposób, nie chce jednak nikogo przygnębić, ale uzdrowić i przemienić. Abyśmy Jego oczami mogli patrzeć na otaczający świat.

Jeśli ktoś u spowiedzi nie był bardzo długo, to najprawdopodobniej będzie miał problem z wyznaniem grzechów. Taka osoba powinna zaopatrzyć się w klasyczny rachunek sumienia. Kiedy jednak zaczniemy spowiadać się regularnie, Duch Święty będzie dawał światło i pokazywał grzechy, które wymagają prześwietlenia Bożym miłosierdziem.

Najlepiej byłoby, aby rachunek sumienia robić na podstawie Pisma Świętego. „Nie ja was sądzę, ale moje słowo” – mówi Jezus. Dlatego należy czytać Biblię, choćby niewielki fragment dziennie, i w jej kontekście patrzeć na swoje życie. Słowo Boże samo w sobie ma tak wielką moc, że rozprasza wszelkie ciemności, a nas samych zaczyna wypełniać światło.

Można zacząć od dekalogu (Wyj 20,2–17; Pwt 5, 6–21), przez który Bóg przypomina o tym, jak przeżyć życie szczęśliwie, ale równie dobry jest Nowy Testament, gdzie znajdziemy Kazanie na górze (Mt 5,1–11) oraz Hymn o miłości (1 Kor 13).

Kolejnym krokiem jest porównanie nauczania Jezusa ze swoim życiem. Kilka podpowiedzi:

• Czy moja miłość jest łaskawa, cierpliwa?

• Czy unosiłem się gniewem?

• Czy potrafiłem rezygnować z rzeczy niepotrzebnych?

• Czy marnowałem swój czas, zajmując rzeczami zbędnymi?

• Czy więcej słucham niż mówię?

• Czy staram się bardziej rozumieć innych, niż chcieć być zrozumianym?

• Czy bardziej kocham, niż chcę być kochany?

• Czy zawsze musi być na „moim”, nie potrafiłem odpuścić, chcąc, aby inni dostosowali się do mnie?

• Czy potrafię kochać ludzi, z którymi żyję, właśnie takich, niezmienionych?

• Czy potrafię modlić się za tych, których zwyczajnie nie lubię?

• Czy pielęgnuję w sobie nienawiść lub urazę (ona najpierw niszczy mnie samego, zabierając wewnętrzną wolność. Nienawiść jest jak picie trucizny z myślą, aby zaszkodziła drugiej osobie).

• Czy kiedy byłem smutny, skupiałem się wyłącznie na sobie? Czy to doświadczenie pomagało mi dostrzec innego człowieka, który jest także przygnieciony nieszczęściem?

• Czy chciałem, aby inni się nade mną litowali?

• Czy kiedy doświadczałem cierpienia, zauważałem innych cierpiących ludzi obok?

• Czy doświadczenie własnej biedy otwierało mnie na biedę innych?

• Czy wierzę Bogu?

• Czy zabijałem (obmową, złością, lekceważeniem, upokorzeniem)?

• Czy narzekałem (narzekanie jest brakiem wiary w to, że Bóg jest i działa w naszym życiu, i zabija w nas wdzięczność)?

• Czy użalałem się nad sobą?

• Czy byłem nadmiernie uzależniony od opinii innych ludzi?

• Czy miałem odwagę słuchać bardziej Boga niż ludzi?

• Czy potrafiłem nie odpłacać nienawiścią na zło?

• Czy życzę dobra osobom, których nie lubię?

• Czy mam ufność, że Bóg mnie prowadzi, życzy szczęścia i w każdym momencie życia jest nieustannie przy mnie?

• Czy moje słowa lub gesty były przyczyną czyjegoś poniżenia?

• Czy potrafię dziękować nawet za upokorzenia lub odrzucenie? (Dzięki temu mogę utożsamić się najmocniej z Jezusem ukrzyżowanym, a także z tymi, których ten świat odrzucił. To wielka łaska).

• Czy zbyt pochopnie oceniałem innych, nie znając ich życiowych historii i zapominając, że tylko Chrystus ma wgląd do ludzkich serc?

• Czy porównywałem się z innymi?

• Czy miałem w sobie wdzięczność za takie życie, jakie mam?

• Czy uważałem, że śmierć to koniec dla naszego życia i najgorsze, co może spotkać człowieka? (Nie śmierci powinniśmy się bowiem obawiać, ale odłączenia od Jezusa).

• Czy traktuję modlitwę jako miejsce, gdzie mogę odpocząć przed Bogiem?

• Czy na modlitwie jestem w pełni sobą? Czy nie udaję kogoś innego niż jestem?

• Czy potrafię powierzać Chrystusowi to wszystko, czym żyję? Nie tylko radość i entuzjazm, ale i smutek lub zmęczenie.

• Czy swoją więź z Jezusem traktowałem jak niewolnik, uważając, że na Jego miłość muszę sobie „zasłużyć”, „zapracować”, „udowodnić, że jestem coś wart”?

• Czy nie miałem w sobie pogańskiej postawy, że muszę zasłużyć sobie na Jego miłosierdzie? (Na miłosierdzie Boże nie można sobie zasłużyć, można je przyjąć albo nie).

*

Nie chciej, aby wszystko było dobrze, ale żeby dobra było jak najwięcej. Grzechem jest również brak dobra.

• Czy mogłem stanąć w czyjejś obronie, a nie zrobiłem tego?

• Czy mogłem dać jałmużnę?

• Czy kiedy wszyscy krytykowali daną osobę, potrafiłem pójść na przekór i odnaleźć w tej osobie choć niewielkie dobro?

• Czy potrafię dostrzegać dobro w swoim życiu?

• Czy dbam o swój rozwój?

• Czy realizuję swoje talenty, które powierzył mi Pan? Rachunek sumienia powinien mi uświadomić, że potrzebuję Bożej łaski i Jezusowego uzdrowienia. Sam sobie ze swoim życiem nie poradzę i choćbym uprawiał nie wiadomo jaką kulturystykę duchową, nie zbawię samego siebie. Dlatego potrzebuję sakramentu pojednania.

*

W przygotowaniu rachunku sumienia przydaje się tak- że sensowna lektura. Benedyktyński mnich i towarzysz duchowy setek osób o. John Chapman zalecał: „Powinniśmy starać się robić to, co możemy, a nie to, czego nie możemy. A także powinniśmy czytać stale te duchowe książki, które nam odpowiadają, a nie te, które nam nic nie dają”.

Pomocą może być także konferencja, kazanie, rozmowa, przez którą bardzo często Bóg pokazuje, co chciałby w nas uzdrowić.

Po pewnym czasie systematycznych spowiedzi i karmienia swojego umysłu wysokiej jakości treściami, zaczyna zmieniać się perspektywa i człowiek naturalnie wyczuwa, co niszczy jego więź z Jezusem, a co ją buduje. Naturalnie wyczuwa, co jego sercu daje pokój, a co zamęt.

Kryterium tego, czy jesteśmy na właściwej drodze, od wieków jest takie samo. Autentyczność doświadczenia mistycznego weryfikuje się w tym, czy jest we mnie więcej miłości oraz pokory. Nie ma lepszego sprawdzianu.

Wyznanie grzechów

W Ewangelii jest opisana historia kobiety cierpiącej na krwotok. Był wielki tłum, sporo ludzi przeciskało się do Jezusa, chcąc Go zobaczyć. Wśród nich była także pewna chora na krwotok kobieta. Być może doświadczyła w swoim życiu wiele bólu i rozczarowania. Może zawiodła się na lekarzach i ówczesnej służbie zdrowia, a w tym nauczycielu odnalazła promyk nadziei? A może też pomyślała, że spróbuje po raz ostatni, bo nie ma już nic do stracenia? „Niech tylko dotknę tego świętego człowieka”. I dotknęła. Dalszy ciąg opisuje już ewangelista:

Jezus rzekł: „Ktoś Mnie dotknął, bo poznałem, że moc wyszła ode Mnie”. Wtedy kobieta, widząc, że się nie ukryje, zbliżyła się drżąca i opowiedziała wobec całego ludu, dlaczego się Go dotknęła i jak natychmiast została uleczona. Jezus rzekł do niej: „Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!” (Łk 8,46–48).

To pewna prawidłowość. Boga mogę dotknąć przez sakramenty, a kiedy to się dzieje, natychmiast wychodzi z Niego łaska. Dotykając Jezusa, sprawiam, że Jego moc zaczyna mnie przenikać.

Problemem owej kobiety był brak siły i całkowita niemoc w liczeniu na siebie samą. To właśnie najlepszy punkt wyjścia, kiedy myśli się o sakramencie spowiedzi. Mam doświadczenie, że sam na siebie liczyć nie potra- fię, dlatego potrzebuję pomocy z zewnątrz. Potrzebuję Zbawiciela, ponieważ nie jestem w stanie się zbawić. To doświadczenie Jeremiaszowego wołania: „Nawróć mnie, Panie, a ja wówczas nawrócę się do Ciebie”. I wtedy zaczyna dokonywać się to, co w historii opisanej przez ewangelistę – wylewa się Boża łaska.

*

Przed przyjściem do konfesjonału warto pomodlić się w intencji spowiednika, a następnie wyznać grzechy, mówiąc o nich w czasie przeszłym. Język kształtuje nasze myślenie. Nie mówmy więc, że coś „jest”, ale coś „było”. Bóg, jeśli uzna to za właściwe, może mi to przecież całkowicie zabrać.

Wyznanie grzechów powinno być pełne, krótkie i proste. Mówię o grzechach, które przypomniałem sobie w rachunku sumienia w obecnym momencie swojego życia. Nie ma potrzeby rozwodzić się nad wszystkimi okolicznościami, należy konkretnie wyznać, co się sta- ło. To ma być jasne oskarżenie z grzechów, a nie szukanie usprawiedliwień. Jezus umierając na krzyżu, już dawno nas bowiem usprawiedliwił.

Kiedy natomiast spowiedź się zakończy, nie należy już do wyznanych grzechów wracać, nawet jeśli coś się przypomni, należy zostawić to dopiero na kolejną spowiedź. Taka sytuacja została przewidziana w formule: „więcej grzechów nie pamiętam”. „Jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” (J 3,20). Kościół daje nam stuprocentową pewność, że grzechy zostały odpuszczone. Także Bóg ich już nie pamięta, więc nie bądźmy lepsi od samego Stwórcy.

Rzekł Zasiadający na tronie: „Oto czynię wszystko nowe” (Ap 21,5).

Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy (Iz 43,18).

Od tego momentu zaczynamy więc z Bogiem wszystko od nowa.

O winie, która staje się błogosławiona – na zakończenie

W grzechu zawarty jest pewien paradoks, który teologia nazywa „błogosławioną winą”.

Nie doświadczy wolności ten, kto nie był zniewolony. Nie zrozumie, czym jest wyzwolenie z grzechu, ten, kto nie był weń uwikłany. I wreszcie nie doświadczy Bożego miłosierdzia człowiek, który czuje się chodzącą doskonałością. On już nie potrzebuje zbawiciela.

„Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5,20) – pisze święty Paweł. Jeśli więc myślisz, że upadłeś wyjątkowo nisko i jesteś przekonany, że Bóg cię porzucił z powodu grzechu, to powinieneś pamiętać, że właśnie wówczas On jest bliżej ciebie niż w wielu momentach pociechy. Każda spowiedź o tym przypomina: Bóg wciąż wierzy w ciebie.

Dziś, po setkach własnych spowiedzi i mocowania się z Bogiem, wiem, że życie Ewangelią ma w sobie pewną prawidłowość – to, co utrudnia nam życie, ułatwia nam życie duchowe.

Postęp w duchowym życiu zawsze pochodzi od krzyża i upokorzenia, od wszystkiego, co każe nam doświadczyć całkowitej nędzy i nicości. Dzięki temu możemy oderwać umysł od nas samych i doświadczyć Bożej pomocy. Dlatego właśnie pycha jest brakiem zgody na porażkę. Ona jest złudzeniem, że można obyć się bez Boga, być niezależnym. Być dzięki sobie samemu.

Święty Tomasz z Akwinu pisał, że Bóg dla ukarania pychy dopuszcza czasem do haniebnych grzechów. Grzechy te są mniej niebezpieczne niż pycha. W podobnym duchu pisze święty Paweł, że istnieje także smutek, który jest z Boga i służy naszemu nawróceniu.

Jeśli człowiek zrobił sobie bowiem bożka z własnej nieskazitelności, to Bóg dopuścił grzech upokorzenia. Aby w końcu się otrząsnął.

Czasami potrzeba długotrwałych doświadczeń własnej niemocy, aby dotrzeć do takiego momentu, w którym nie liczą się już słowa i zasługi, ale jedynie Bóg. Dlatego też Stwórca z miłości dopuszcza takie sytuacje, abyśmy nauczyli się dobrej samotności. Bez opierania się na ludziach, czyichś opiniach czy słowach, a jedynie na Nim.

Kiedy więc masz takie przeświadczenie, że po latach systematycznych spowiedzi zaczynasz się cofać, może to oznaczać, że właśnie najmocniej zostałeś pochwycony przez Boga, który wprowadza ciebie teraz na znacznie głębszy poziom. Poczucie samozadowolenia jest bowiem początkiem upadku. To rozczarowanie tym światem sprawia, że pojawia się tęsknota za niebem.

*

Nie ma lepszego sposobu prowadzenia życiu duchowego, niż stale zaczynać od nowa i nigdy nie myśleć, że zrobiło się już wystarczająco wiele. Kiedy jeden z moich braci poskarżył się spowiednikowi, że jest już zmęczony kolejnymi spowiedziami, bo wciąż popełnia te same grzechy, ten spojrzał na niego ze zdziwieniem: „A co? Chciałbyś jeszcze popełniać nowe?”.

Dominikański tercjarz Tomasz à Kempis miał rację, mówiąc: „Czego nie można w sobie albo w innych naprawić, trzeba znosić cierpliwie. Dopóki Bóg nie zrządzi inaczej”.

Droga Krzyżowa, którą przeszedł Jezus, przypomina nam, że nie zawsze widzimy sens swojej pracy i wydawać się może, że zamiast sukcesów mamy tylko pasmo porażek, ale jedno jest pewne: Bóg Trójjedyny widzi sens tego wszystkiego i kiedyś nam te powiązania pokaże.

Ten więc grzeszy najbardziej, kto się zniechęca.

W dzienniczku świętej Faustyny, Bóg błaga człowieka, żeby tylko do Niego przyszedł, a On resztę załatwi. I wszystko sam naprawi. Zrobi tak, że nie będziesz zawsze bogaty i zdrowy, ale na pewno szczęśliwy.

*

Kiedy spojrzymy na krzyż, widzimy gest otwartych rąk. Te ręce są przybite gwoździami. To znak, że nigdy się nie zamkną. Nawet jeśli dla ludzi jesteśmy kimś, na kogo patrzy się z pogardą, gdy doświadczamy osamotnienia, gdy mamy wrażenie, że nasze cierpienie jest nie do udźwignięcia i już nie wiadomo gdzie się schować – należy uciec pod krzyż.

Życie w  łasce naprawdę przemienia i nie zawsze wszystko zmienia się dookoła mnie, ale ja już inaczej potrafię spojrzeć na otaczający mnie świat. Owszem, są te same grzechy i problemy, ale one już tak nie obciążają.

Fragment książki „Klucz do rachunku sumienia”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa „W drodze”.

Przejdź do sklepu Wydawnictwa W drodze