Nie, nie będę zachęcać do zostania dawcą. Będzie o miłości do instrumentu i wojnie, i wierności, i talencie.
Brat Wilhelm Paściak, rodzony brat słynnego dominikańskiego biblisty, Józefa, był kooperatorem, czy jak się wtedy mówiło – konwersem. Nie przyjął święceń, jednak nie przeszkodziło to mu w zaistnieniu w życiu prowincji i zrobieniu przez ponad 60 lat zakonnego życia całego mnóstwa Bożej roboty.
Ukochana tkwiła na wieży
Największą jego miłością była muzyka i organy. Brat Józef, jeszcze w nowicjacie we Lwowie, nauczył go akompaniowania na fisharmonii do mszy gregoriańskich oraz do liturgii w chórze. Jak z wciąż świeżym bólem wspomina, na początku nie mógł nawet za bardzo obejrzeć organów i kontuaru, bo organista starannie zamykał za sobą drzwi. Ukochana Wilhelma tkwiła na wieży, a właściwie chórze, i mógł sobie do niej tylko powzdychać.
I tak przyszedł wrzesień 1939 roku. Organista poszedł w kamasze, a brat wreszcie mógł wejść na chór i dotknąć klawiszy. Tylko wtedy okazało się, że wytęskniona umiłowana to śpiąca królewna i może sobie na nią tylko popatrzeć – ograniczono możliwość korzystania z prądu, więc organy były nieme. Wilhelm to obszedł – wnosząc z braćmi na chór fisharmonię i uruchamiając ją za pomocą odkurzacza podłączonego do kabla od jedynej świecącej w kościele żarówki. Jednak ukochana milczała.
Brat postanowił przygotować się na moment, kiedy wreszcie się obudzi. Gdy w 1944 roku do Lwowa weszli znów Sowieci, otworzono także szkołę muzyczną i brat Paściak zapisał się do klasy organistowskiej. Cóż z tego – Sowieci kazali się dominikanom wynosić z ich klasztoru i tak brat pouczył się tylko rok.
Za to przy okazji pakowania wpadł na pomysł, jak zabrać ukochaną ze sobą, co prawda w kawałkach, ale zawsze. Zrobił odpowiednią ilość nadprogramowych skrzyń, a organy rozebrał, zostawiając tylko kontuar i frontowe piszczałki, żeby móc pokazań okupantom, że instrument działa. Zagrał, Sowieci klepnęli odbiór, wydawało się, że wszystko jest super. W noc przed wyjazdem razem z żeńskim chórem znieśli z chóru wszystkie wymontowane części, zapakowali i … okazało się, że w zamówionych dwóch wagonach jest za mało miejsca. Pierwsza miłość Wilhelma została we Lwowie.
Pierwsza – niedostępna, druga – zalana w trupa
Kiedy pod koniec XX wieku po raz pierwszy od 1946 roku przyjechał do swojego nowicjackiego miasta – pierwsze co odnotował po wejściu do kościoła dominikanów, to fakt, że organy wywieziono. Ech, nawet po latach nie udało się przynajmniej powspominać szczenięcej miłości.
Po przyjeździe do Krakowa i urlopie w 1946 roku Wilhelm dostał od prowincjała trzy propozycje miejsca pracy. I jak brat się decydował? „We Wrocławiu była szkoła muzyczna, ale nie było organów. W Prudniku były organy, ale nie było szkoły. Wybrałem Gdańsk, bo tam były organy i w Sopocie otwierano szkołę muzyczną”. Może niezbyt duchowe, ale jakże szczere i jasne rozeznanie.
Organy, rzeczywiście, były. Ale wybuchy bomb zniszczyły dach i instrument ku głębokiemu bólowi brata został zalany wodą. Na szczęście przeor też miał talent muzyczny i rozumiał potrzebę pięknej oprawy liturgii – ściągnął organmistrza („Zając mu było”) i udało się naprawić szkody.
Był tylko pewien problem: mieszki na powietrze wysychały dość długo i zdarzało się, że piszczałki grały, chociaż brat Wilhelm nie dotykał klawiszy. I jak pierwsza ukochana była niedostępna, tak druga okazała się nieco nieprzewidywalna, żeby nie powiedzieć – zalana prawie w trupa.
Z czasem jednak sytuacja się unormowała, widocznie organmistrz był naprawdę świetny w terapii odwykowej instrumentów tego typu. Brat Wilhelm zaś zapisał się do szkoły w Sopocie i skutecznie dokształcił. Tak skutecznie, że profesor od śpiewu chciała go przygotować do pracy w Operze Bałtyckiej, a profesor od altówki – zrobić z niego zawodowego skrzypka.
Wilhelm twardo odrzucał propozycje – na niego codziennie czekały na chórze wymarzone, wytęsknione organy. Całe jego.
Suplement od brata Fabiana OP:
Z cyklu: Zdjęcia (i wspomnienia) odnalezione…
Brat Wilhelm – legenda Gdańska. W tym roku skończyłby 100 lat. Od 1946 roku niemal do samej śmierci (w czerwcu 2005 roku) był organistą Bazyliki św. Mikołaja w Gdańsku. To dzięki niemu wielu trójmiejskich muzyków w czasach komuny miało dostęp do nut z Zachodu (które przywoził jego rodzony brat, biblista, ojciec Józef Paściak).
Był wielkim miłośnikiem/propagatorem rzutników (wyświetlających slajdy z tekstami pieśni). Zanim jednak pojawiły się na polskim rynku, sam przygotowywał ogromne „slajdy”, zapisując na kartonowych tablicach zwrotki pieśni, które następnie „były wyświetlane” (trzymane w czasie mszy) przez osobę stojącą przy ołtarzu (np. ministranta).
Ze slajdami wiąże się jeszcze inna historia (opowiedziana mi kiedyś przez jednego ze współbraci): pewnego razu (kilkanaście lat temu) zapomniano otworzyć przed nabożeństwem ekran (na którym wyświetlano pieśni). Rozpoczyna się zatem nabożeństwo (dzwonek), a brat Wilhelm intonuje: O zbawcza Hostio, ekran, godna czci, ekran, co lud do niebios…
W wakacje 2004 roku (jeśli mnie pamięć nie myli) na chwilę przed ślubem, na którym miałem grać, spalił się silnik w organach (cały czas jesteśmy w Bazylice św. Mikołaja). Przez kilka najbliższych tygodni (do czasu zamontowania nowego silnika) grałem na syntezatorze. Brat Wilhelm (który grywał od poniedziałku do soboty o godzinie 18, ja grałem o 12) mimo propozycji przeora, ażeby nie grał do czasu uruchomienia organów piszczałkowych, postanowił nie rezygnować. Prośba przeora zamieniła się szybko w zakaz, po tym jak w czasie mszy potrącił jeden z kolorowych przycisków, ubogacając liturgię brzmieniem samby (bądź rumby…).
Napisałem na początku, że był legendą. Na jego pogrzebie (pełny kościół) każdy muzyk, który pojawił się na chórze, chciał coś zagrać, coś zaśpiewać. Jemu.