Kupili mnie już na starcie.

Najpierw był design, skok ze spadochronem i wszyscy święci dominikańscy. Później – jak w filmie Hitchcocka – napięcie nieprzerwanie rosło i dziś chyba nawet sam prowincjał nie umiałby wymienić wszystkich jubileuszowych projektów. Pięknie. Tylko co mnie, parafiance z wyboru, po okrągłych, zakonnych rocznicach?

Zasada ograniczonego zaufania

Nie ufam im, odkąd pamiętam. Rocznice, jubileusze i inne wielkie uroczystości to szkolne potworki, których główną atrakcją jest „montaż słowno-muzyczny”. Recytowanie nudnych tekstów i śpiewanie rzewnych pieśni nie podbiło mojego serca, powoli uzbrajało je raczej w kpinę niż we wzruszenie.

Po latach niewiele się zmieniło. Początek nawrócenia skleił mi się z ogłoszeniem Roku Wiary. Podczas jednej z pierwszych mszy w bazylice przy Stolarskiej 12 w Krakowie usłyszałam z ambony fragment listu apostolskiego Benedykta XVI. Siedziałam na składanym drewnianym krześle, okrągłe słowa papieża spadały na posadzkę i roztrzaskiwały się, a ja myślałam z ironią, że, naprawdę, lepiej nie mogłam trafić. Przygoda z Kościołem skończy się, zanim się zacznie.

Całe szczęście, kiepska ze mnie prorokini. Rok Wiary upływał, a łaska spokojnie robiła swoje, czasem wspomagana takim czy innym wykładem z teologii.

Ale do szumnie ogłaszanych obchodów, rocznic, jubileuszy i tych wszystkich wielkich słów – często po prostu banalnych frazesów w lukrowanej otoczce – nadal podchodzę z lekkim sceptycyzmem.

Powrót do domu

Dominikanie kupili mnie już na starcie. Najpierw nowoczesnym, pociągającym designem. Jubileuszowe gadżety, logotypy, strona – wszystko było najwyższej klasy. Później ten słynny skok ze spadochronem ojca Prowincjała. Pompa, ale oryginalna i zabawna.

Ale czy chodzi tylko o to? O pierwsze wrażenie? O dobrze rozegraną marketingową stronę jubileuszu? O grafit i pomarańcz, które stały się chyba równie oczywistym skojarzeniem z Zakonem, co biel i czerń?

Chyba nie tylko. Bo widywaliśmy się raz w tygodniu, czasem częściej. Całkiem zwyczajnie. Najpierw, gdy neofickie wątpliwości nie dawały spokoju, zaczęły się spotkania w rozmównicach. Później duszpasterstwo. Wspólnota. To nie był już tylko jeden z wielu kościołów. Miał konkretne twarze, imiona i nazwiska. Wzbudzał sympatię, momentami irytował. Przestał być kościołem – stawał się Kościołem.

A jubileusz potwierdził przekonanie, że mam duchowy dom. Nie z powodu odbytych akademii ku czci. Nie dlatego, że dominikanie pokazali, że są świętsi od reszty świata. Raczej stało się to dzięki poznaniu tożsamości Zakonu, jego początków, a tym samym odkryciu nici porozumienia, podobnych pragnień, fascynacji i dylematów. I poczucia humoru. Sen o psie z pochodnią w pysku, podróż Dominika z biskupem Diego, niezwykłe wizje odnotowane w „Libellusie” – to są nie tylko historie sprzed ośmiu wieków. To esencja Zakonu, aktualizowana w najróżniejszych kontekstach, niezmiennie aktualna. A dla mnie, parafianki z wyboru, nieoceniona pomoc w zrozumieniu własnego doświadczenia wiary.

Dość duchowego egocentryzmu!

Jubileusz wskazywał na fundament. Z jednej strony jest tym oczywiście relacja z Bogiem. Nie można dać jej zwiędnąć, a cierpliwie, z troską pielęgnować – sakramentami, modlitwą, Słowem, intelektualnym pogłębianiem.

Z drugiej strony – podkreślał, że duchowy egocentryzm jest stratą czasu. O czym mówi uwieczniony na jednym z łódzkich murali obraz drzewa, z którego wzbijają się ptaki i lecą na cały świat? Albo historie o wysyłaniu nieprzygotowanych braci, by głosili Ewangelię i zakładali klasztory?

O tym, by nie krzątać się w nieskończoność wokół własnych słabości czy rozterek. I zawalczyć z pokusą ujawnienia się z Jezusem dopiero po doskonałym wyszlifowaniu siebie i swojej wiary. Dokładnie w tym miejscu, w którym jestem dzisiaj, w codziennym szukaniu Boga, ale i w zwątpieniach czy nieudolnym wyplątywaniu się z grzechów, mam być świadkiem.

Ostatecznie sam Jezus uznał, że ludzkie niedomagania nie są żadną przeszkodą w głoszeniu: „ukazał się samym Jedenastu, gdy siedzieli za stołem, i wyrzucał im brak wiary i upór, że nie wierzyli tym, którzy widzieli Go zmartwychwstałego. I rzekł do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!” (Mk 16, 14-15).

Dominik odważył się to zrealizować. A jubileuszowe wydarzenia nie dawały spokoju, przypominając o tym nieustannie.

Żarliwe współczucie

Z tym wiąże się również inny wymiar dominikańskiego bycia z ludźmi. Ten, w którym Dominik nocami modlił się, płacząc i pytając Boga, co będzie z grzesznikami.

Czyli znowu odwracanie się od siebie. Zawieszenie celebrowania duchowych zmagań na rzecz wstawiania się za innymi. Przez całe świętowanie zawstydza mnie ten obraz i zastanawia. Czy w karmieniu się przygodową narracją o wyjściu na krańce świata nie zapominam o tym wymiarze? W pewnym sensie trudniejszym od składania świadectwa, bo zupełnie nieefektownym.

Poza tym, czy przy dzieleniu się wiarą nie wpadam w bezmyślną żarliwość? W szufladkowanie „swój – obcy”? Chcę poznać tego, kto myśli inaczej, zrozumieć go i podzielić się tym, co odkryłam jako najcenniejsze? Jak reaguję w trudnych sytuacjach? Mam w sobie takie współczucie jak Dominik? Czy raczej wrogość, poczucie wyższości albo satysfakcję z bycia „posiadaczem prawdy”?

Jubileusz zostawił mnie z konkretnymi pytaniami w rachunku sumienia.

Wsparcie z nieba

Po tym roku zostają też nowe znajomości. Bo skoro zaczęło się w dzień Wszystkich Świętych Dominikańskich, chyba nie mogło być inaczej.

Jeśli już od dawna nie zastanawiam się, dokąd iść na mszę, bo w Krakowie zawsze najbliżej mam na Stolarską, w Poznaniu na Kościuszki, a w Warszawie na Freta albo na Dominikańską – może warto spróbować zaprzyjaźnić się z ludźmi, których kaznodziejski styl życia wyprowadził na ołtarze? Orędowników w niebie nigdy dość. A jubileusz przypomniał, że plejada kanonizowanych jest tak różnorodna jak Rodzina Dominikańska w ogóle.

***

„Dzięki wielu wydarzeniom, inicjatywom, rozmowom, które w tym roku miały miejsce, mam wrażenie, że wśród braci i sióstr, a także wśród świeckich dominikanów, to poczucie przynależności, tożsamości i dumy wzrosło” – mówił niedawno ojciec Paweł Kozacki w wywiadzie z Konradem Sawickim.

Nie tylko wśród braci, sióstr, tercjarek i tercjarzy. Jubileusz zostawia mnie z jeszcze większym poczuciem, że jestem tu u siebie. Że da się znaleźć duchowy dom. I chociaż nie należę do żadnej z gałęzi Zakonu, mogę śmiało częstować się owocami osiemsetlecia.

W końcu pomarańcze są stworzone do dzielenia.