Marzę, byśmy z bandy indywidualistów stworzyli orkiestrę, która będzie grała wspólnie.

Z ojcem Pawłem Kozackim, prowincjałem polskich dominikanów, rozmawia ojciec Piotr Geisler
Dziś świętujemy 800. rocznicę założenia naszego Zakonu, przed nami zakończenie jubileuszu. Czy ten rok to był przede wszystkim czas wspominania, podsumowywania, czy miał w sobie elementy poszukiwania zadań na czas, który przed nami? Czy można mówić o napięciu pomiędzy przeszłością a przyszłością, które z nich bardziej determinuje teraźniejszość?

Przede wszystkim przyglądaliśmy się naszej tożsamości. Najważniejsze w jubileuszu było przypomnienie sobie o tym, kim jesteśmy – co stanowi o istocie dominikańskości, zawartej w tradycji, w postaciach świętych, w historii Zakonu, w tekstach dotyczących duchowości dominikańskiej. Z wdzięcznością przyjmowaliśmy od Boga to dziedzictwo między innymi przez wydanie tekstów dominikańskich, przez sesje dotyczące naszej historii, przez przypominanie ważnych wydarzeń z naszej przeszłości.

Mieliśmy świadomość, że jeżeli będziemy wiedzieli, co stanowi o naszej tożsamości, to odpowiemy sobie również na pytanie: po co w Kościele dominikanie, a przyszłość będzie się samoistnie układać. Dzięki świadomości tego, kim jesteśmy, będziemy potrafili realizować nasz charyzmat w czasach, które są przed nami, będziemy wiedzieli jak przenieść go w przyszłe wieki. Jesteśmy punktem na linii czasu, między przeszłością a przyszłością. Mamy świadomość, że powinniśmy myśleć, co dalej, zastanawiać się, jak przyjmować wezwania i zadania, które teraz przed nami stają. Nie było jednak w jubileuszu wybiegania w przyszłość, szczegółowego jej planowania.

Jakie są zatem typowe elementy tej tożsamości dominikańskiej, którymi bracia mogą służyć Kościołowi, także naszemu lokalnemu? Czy powinniśmy wrócić do czegoś, o czym być może zapomnieliśmy?

– Nie wydaje mi się, abyśmy o którymś elemencie zapomnieli, raczej przypominamy sobie o naszej tożsamości niż w sposób zaskakujący coś odkrywamy. Jesteśmy zakonem kaznodziejskim, naszym charyzmatem jest głoszenie Słowa. Nie teoretyzować, tylko czynić. Specyficzny sposób głoszenia Słowa zawarty jest w dwóch hasłach: contemplare et contemplata aliis tradere oraz veritas. Przepowiadane Słowo powinno być przemodlone i przemyślane.

Po pierwsze, żeby głosić Jezusa, musimy Go znać. Dominikanin musi być człowiekiem wierzącym, który przylgnął do Słowa wcielonego całym sercem i umysłem. Chrystus musi stanowić centrum jego życia. W tym aspekcie potrzebujemy nieustannego nawrócenia.

Po drugie, musimy być ciągle gotowymi do uzasadnienia tej wiary i nadziei, która w nas jest. Nasze głoszenie musi być doktrynalne, oparte na studiach, musi być połączone z posługą myślenia.

Trzecim elementem jest słuchanie. Powiedziałbym nawet, że dla świętego Dominika przepowiadanie zaczynało się od słuchania. Jeżeli mamy głosić, to musimy wiedzieć komu; jakim językiem posługuje się człowiek, do którego Bóg nas posyła, czym żyje, co jest jego problemem, a co nadzieją i radością. Powinniśmy poznawać ludzi, wiedzieć o nich jak najwięcej, być blisko nich. Poznając ich możemy szukać języka, formy, sposobu, jak do nich dotrzeć. Nie mamy monopolu na taki sposób głoszenia, ale do nas należy by czynić go aktywnym. Jeśli inni będą z niego korzystać, inspirować się nim – tym lepiej.

Czy są jakieś formy głoszenia, które dominikanin powinien obecnie preferować w sposób szczególny? Często mówi się o dominikanach, że gromadząc ludzi w swoich kościołach, są zamknięci na resztę polskiego Kościoła. Często mówi się o naszym kaznodziejstwie w opozycji do tego, co robią inni księża.

– Mówisz o wyjściu do świata i do ludzi, którzy do kościoła nie przyjdą, czy też wyjściu do Kościoła, którego jesteśmy elementem?

Myślałem o wyjściu do świata, którego Kościół jest istotną i nierozerwalną częścią.

– Nie ma czegoś takiego jak Kościół polski i Kościół dominikański. To jest jakiś absurd. My jesteśmy częścią Kościoła, w związku z tym, jeżeli my wychodzimy i głosimy, to Kościół wychodzi i głosi. Nie jest tak, że jesteśmy braćmi odłączonymi. Być może tę prawdę o jedności powinniśmy sobie nieustannie przypominać, częściej o niej mówić.

Nie chodzi jednak o to, abyśmy się upodobniali do innych, byli tacy sami jak cały Kościół, ponieważ wtedy przestalibyśmy być potrzebni. Najlepiej będziemy służyli Kościołowi, jeżeli będziemy sobą, po dominikańsku odrabiając część naszej roboty. Jeśli byśmy próbowali być tacy jak franciszkanie, jezuici czy księża diecezjalni, to nasz Zakon stałby się niepotrzebny.

Kościół potrzebuje nas jako dominikanów, idących do tych miejsc, gdzie ze swoim stylem głoszenia najlepiej ewangelizujemy; mając świadomość, że inne zakony czy księża diecezjalni trafią w obszary, gdzie będą pracować znacznie lepiej niż my. Jakby popatrzeć na werbistów, na ich styl zakładania nowych placówek misyjnych, to widać że oni są w tej dziedzinie profesjonalistami, a my zwykłymi amatorami. Bardzo dobrze, że robią to świetnie. My nie mamy gonić jakiegokolwiek zgromadzenia czy wspólnoty starając się być jak oni. Mamy po swojemu iść i głosić, ze świadomością, że to jest właśnie ta cząstka Kościoła, za którą odpowiadamy.

Co takiego dominikanom w tej cząstce, za którą odpowiadamy udaje się w sposób szczególny? Czym możemy się pochwalić albo z czego możemy być dumni?

– Nie wiem, czy możemy się chwalić albo być dumni. Im dłużej jestem prowincjałem, tym bardziej krytycznym okiem patrzę na nasz Zakon. Tak czy inaczej staramy się trafiać do środowisk akademickich, studencko-inteligenckich, ludzi z wyższym wykształceniem. Z nimi znajdujemy wspólny język.

Mamy też Dominikowy charyzmat wychodzenia na obrzeża. Jeden z biskupów powiedział mi kiedyś: „Całe szczęście, że dominikanie istnieją, bo są ludzie, którzy w żadnym innym kościele by się nie odnaleźli, a do was przychodzą”. Mam nadzieję, że czasem udaje nam się trafić do ludzi wątpiących, zbuntowanych, niemieszczących się w sztywnych schematach. Udaje nam się  nawiązać z nimi dialog, oswoić, powoli pokazać im drogę do Jezusa.

Z czego wynika krytycyzm prowincjała?

– Prowincjał to taki dominikanin w Polsce, który ma chyba najwięcej okazji, by swój Zakon poznać w jego blaskach, ale też i najgłębszych cieniach. Często musi się zmagać z dominikańskimi problemami i grzechami. Musi się zmagać z tym, co nie wychodzi. Powinien zaradzać sytuacjom, które są trudne; a jednocześnie wskazywać na miejsca, w których jesteśmy niewierni naszemu powołaniu. Pokazuje to „zasada wyjątku”: kiedy samoloty latają, nikt się tym nie interesuje – jeśli któryś spadnie, wszyscy o tym mówią. Jak u dominikanów wszystko jest w porządku, mało kto pamięta o prowincjale; kiedy coś zaczyna poważnie szwankować, od razu sprawa do niego trafia.

Oczywiście widzę wiele dobra, ale dużo mojego wysiłku inwestuję w miejsca i sytuacje, które są słabe i wymagają leczenia. W związku z tym, gdyby ktoś chciał mi powiedzieć coś krytycznego o dominikanach, to mogę mu powiedzieć, że o naszych ciemnych stronach wiem całkiem sporo i możemy razem pomyśleć co zrobić, aby ciemności było coraz mniej.

Mówi się o braciach, że w stylu pracy różnią się od tego, co dzieje się w polskim Kościele. Wśród braci także jest wiele różnych, często odmiennych, osobowości. Często podkreśla się, że jedną z cech naszego Zakonu jest właśnie ta różnorodność. Czy taka wielobarwność to dla nas szansa, czy zagrożenie w obecnym zindywidualizowanym świecie? Czy umiemy jeszcze ze sobą współpracować? Czy może każdy z braci musi mieć swoją własną przestrzeń do pracy?

– Może być tak i tak. Jesteśmy bandą indywidualistów, mamy bardzo różne charaktery, różne podejście duszpasterskie, różne poglądy filozoficzne, polityczne i każde inne. Zakon przetrwa, kiedy każdy z nas pozostanie sobą i będzie indywidualnie robił to, co do niego należy, co najlepiej potrafi.

Marzę jednak, byśmy razem stworzyli nową jakość; orkiestrę, która będzie grała wspólnie. Każdy z nas może grać sam na innym instrumencie, ale wtedy będziemy mieli wielu solistów, którzy najczęściej grają kameralnie, mają swój krąg oddziaływania. Gdyby udało się z tych solistów, często wirtuozów; stworzyć orkiestrę, która wykorzystując talenty poszczególnych braci, zagra wspólną melodię, to możemy wejść na nowy poziom. Zwiększymy wtedy krąg oddziaływania, którego żaden z braci sam nigdy by nie stworzył. Oczywiście im więksi wirtuozi, tym trudniej stworzyć z nich zgraną wspólnotę. Jeśli jednak to się uda, uzyskamy nową dynamikę apostolską.

Jak ludzie słuchają dominikanów? Chcą to robić?

– Trzymając się porównania do orkiestry; z racji zajmowanego stanowiska jestem chwilowo dyrygentem czy koordynatorem tego przedsięwzięcia i trudno mi samemu wystawiać nam ocenę. Patrząc jednak na ludzi, którzy do nas przychodzą, można stwierdzić, że istnieją sympatycy naszego grania. Oczywiście nie trafiamy do wszystkich. Są tacy, którzy dominikanów będą omijać szerokim łukiem. Nie mamy jednak ambicji stworzenia melodii, która każdego zachwyci. To niemożliwe.

800 lat to sporo. Powinny one świadczyć o dojrzałości. Do czego dojrzeli dominikanie przez ten czas?

– Myślę, że jest to inna dojrzałość niż ta, którą ma człowiek powiedzmy 80-letni. O ile pojedynczy człowiek przez kolejne lata nabiera doświadczeń i wzrasta przez to w mądrości – to w Zakonie każde pokolenie musi na nowo się określić. 800-letnia historia daje przywilej, że jesteśmy Zakonem, który nie musi szukać swojej tożsamości. Znam wspólnoty, które powstały naście lat temu i które nie mają pewności, czy będą istnieć w przyszłości. Muszą szukać swojego stylu, swojej odrębności, mają wciąż poczucie chwilowości i niepewności.

Na tym tle możemy mówić o 800-letnim zakorzenieniu. Skoro nasz styl, nasz charyzmat istniał przez tyle wieków, to jest sprawdzony, jest przetestowany w różnych czasach i miejscach. Mamy w sobie świadomość poczucia bezpieczeństwa. 800 lat daje pewność tego, że od nas Zakon się nie zaczął i zapewne na nas się nie skończy. To sprawia, że nie musimy udowadniać, że jesteśmy potrzebni. Pozwala za to twórczo aplikować nasz charyzmat do miejsca i czasu, w którym żyjemy. Jeżeli świat tak bardzo się zmienia, staje się coraz bardziej inny – to nasze dziedzictwo musi znaleźć na tę zmianę odpowiedź. Jeżeli wiemy, że nasi bracia w poprzednich wiekach sobie z takimi wyzwaniami radzili, to możemy mieć nadzieję, że i my sobie poradzimy.

Czy jest taki element współczesnego świata, na który dominikanie powinni odpowiedzieć w sposób szczególny? Papież Franciszek kładzie nacisk na pomoc ludziom ubogim. Czy w tym ubogim świecie jest coś na czym my znamy się szczególnie, w czym moglibyśmy pomóc Papieżowi?

– W historii Zakonu były postacie nastawione na pomoc ubogim materialnie. Święty Dominik w Palencji sprzedał swoje książki, żeby pieniądze rozdać głodnym. Ubogimi zajmował się św. Marcin de Porres, a Bartłomiej de Las Casas bronił Indian przed konkwistadorami.

Sądzę jednak, że w obecnym czasie naszą formą troski o ludzi ubogich jest przede wszystkim docieranie do osób ubogich duchowo; takich, którzy stracili sens życia, którzy nie wiedzą, po co żyją. Istnieją ubodzy, którzy nie mają chleba, nie mają gdzie mieszkać. Istnieją jednak i tacy ubodzy, którzy czują się nikomu niepotrzebni, zagubieni, nie potrafią kochać, nie potrafią miłości przyjąć. Oni są adresatami naszej posługi.

Nie wolno oczywiście zaniedbywać zapobiegania ubóstwu cielesnemu: „gdyby twój brat lub siostra byli nadzy lub głodni, to najpierw ich przyodziej i nakarm, a potem rozmawiaj o sensie”. Kiedy jednak patrzę na całość Kościoła, to widzę wspólnoty, którym lepiej niż nam wychodzi zajmowanie się ubóstwem materialnym. Nas widziałbym raczej w przezwyciężaniu ubóstwa duchowego.

Czego powinniśmy sobie życzyć na te 800 lat?

– Aby powołanie dominikańskie było dla nas inspirującym darem Boga, by napędzało do działania, prowokowało do podejmowania wezwań, byśmy mogli za świętym Pawłem wykrzyknąć: „Biada mi gdybym nie głosił Ewangelii”.