Może jednak lepiej zostawić czekoladę dzieciom, a samemu spróbować dotrzeć do ich sedna.

Banałem jest stwierdzenie, że warto czasem odstąpić od przygotowanego z góry scenariusza aby dać się zaskoczyć czemuś nowemu. Najbardziej zdumiewające jest to, że to działa! Tak było również ostatnio z okazji mojej którejś już z rzędu wycieczki na jedno z najbardziej malowniczych zakątków zachodniej Irlandii. Mowa tu o Moherowych Klifach, które bynajmniej nie mają zbyt wiele wspólnego ze słynnymi  beretami. Klify Moheru, wspaniałe skalne urwiska, które pionowo z wysokości niemal dwustu metrów wpadają wprost w fale oceanu, to żelazny punkt odwiedzin wszystkich turystów, którzy trafiają do Irlandii. Jeśli jest ku temu okazja, zawsze staram się zabrać tam gości naszego klasztoru.

Parę dni temu właśnie taka się nadarzyła. Wraz z mym gościem wsiedliśmy więc w samochód i krętą drogą wzdłuż zatoki udaliśmy się na południe w kierunku klifów. Pogoda nam sprzyjała. Pomimo zimowej pory, w czasie której zwykle padają ulewne deszcze, a nad ziemią unosi się gęsta mgła, tym razem świeciło słońce. Mogliśmy więc paść oczy wspaniałymi widokami. Po naszej prawej stronie rozpościerał się błękit zatoki Galway a po lewej skaliste wzniesienia wzgórz Burren.

Wzgórza te to jedno z najciekawszych formacji skalnych jakie kiedykolwiek widziałem. Miejscami tworzą bajeczny krajobraz. Potężne skalne głazy leżą jedne na drugich, pomiędzy którymi w zagłębieniach przez okrągły rok rośnie zielona trawa, która wiosną zakwita różnymi ziołami. Na tych pozornie jałowych skałach przez okrągły rok pasą się brązowe krowy. W oddali zaś widać pojedyncze białe chaty nielicznych mieszkańców tego odludnego miejsca.

Zwykle mijałem te okolice jadąc wzdłuż wybrzeża i jedynie od czasu do czasu przystając w punktach widokowych. Tym razem jednak miałem w planie zboczyć nieco z głównego szlaku, aby zatrzymać się na chwilę przy malowniczych ruinach cysterskiego klasztoru założonego w pierwszych wiekach zeszłego tysiąclecia w łagodnej, skalistej dolinie. W drodze do ruin napotkaliśmy znak informujący nas o położonej niedaleko fabryczce czekolady z towarzyszącej jej sklepem i kawiarnią. Na takim odludziu tego rodzaju informacja była już sama w sobie ewenementem. A że gość mój przejawił zainteresowanie kubkiem czekolady, postanowiliśmy sprawdzić co też kryje w istocie ten intrygujący znak.

Niedługo potem zobaczyliśmy niewielką, białą chatę zamienioną w gustownie urządzoną kawiarnię. Obok był również sklep i niewielka fabryczka czekolady. Właściwie było to jedne pomieszczenie gdzie za przezroczystymi szybami można było zobaczyć niezbyt wielkie kadzie, w których wyrabiano masę czekoladową. Obok nich były jeszcze jakieś inne urządzenia do produkcji brązowej słodyczy. W powietrzu unosił się zapach czekolady. Po skonsumowaniu przepysznych ciastek i kubku czekolady zawitaliśmy do sklepu. Zanim zdążyliśmy cokolwiek kupić, poczęstowano nas próbkami produkowanych czekolad. Były naprawdę wyborne. Przypomniały mi moje dzieciństwo. Pierwsze kulinarne odkrycia i zachwyty. Warto było choć na chwilę tu zawitać. Ku mojemu zdumieniu dowiedziałem się, że współwłaścicielem oraz pomysłodawcą fabryczki, sklepu i kawiarni jest młoda Polka a zarazem żona Irlandczyka, którego rodzina od pokoleń zamieszkiwała to miejsce.

Miało być o świętach Bożego Narodzenia na obczyźnie, a wyszło o czekoladzie. Może jednak nieprzypadkowo. Każdy, kto w dzieciństwie poznał smak prawdziwej, dobrej czekolady nigdy go nie zapomni. Zawsze będzie za nim tęsknił choć ze zdumieniem odkryje, że z upływem lat ta sama czekolada już mu tak nie smakuje jak to było za pierwszym razem.

Podobnie jest ze świętami Bożego Narodzenia. Mam na myśli oczywiście całą tę kulturową otoczkę, która towarzyszy świątecznemu przeżywaniu przyjścia na świat Zbawiciela. Niewątpliwie w dzieciństwie święta smakują najbardziej. Im człowiek starszy, tym trudniej mu odnaleźć i cieszyć się smakami dzieciństwa. Może to i lepiej, bo wówczas otwiera się przed nim szansa na odkrycie słodkiej a zarazem gorzkiej Tajemnicy Bożego Narodzenia, której zaledwie bladym odbiciem są smaki dzieciństwa. Mimo dorosłości ciągle jednak coraz bardziej bezskutecznie próbujemy wskrzesić smaki dzieciństwa. Nie ma chyba lepszego miejsca, aby obserwować tego rodzaju wysiłki jak właśnie emigracja.

Niemal wszyscy próbujemy tu, na obczyźnie, wskrzesić smaki polskich świąt Bożego Narodzenia zapamiętane z dzieciństwa. A więc choinka, choć nie z polskiego lasu, najlepiej gdy ubierana w Wigilię, choć wokół u sąsiadów już dawno ubrana; tradycyjna wieczerza wigilijna z barszczem z uszkami i nieśmiertelnym karpiem; dzielenie się opłatkiem najczęściej nabytym w polskim sklepie, bo polski ksiądz zapomniał sprowadzić je z Kraju; Pasterka. choć czasem nie o północy i bez polskich kolęd, bo za daleko do kościoła z mszą w języku polskim. No i rozmowy z bliskimi przez skypa, których zostawiliśmy w Polsce. A w nich oczywiście uwagi o tym, że śniegu brak, a w kościele szopka jakaś taka niby bożonarodzeniowa, bo ze świętą Rodziną, a przecież nie polska, bo bez odniesień do wydarzeń jakie miały miejsce ostatnio w Kraju.

Jednym słowem jest „czekolada”, ale jakaś taka nieprawdziwa, raczej coś w rodzaju wyrobu czekoladopodobnego. Może więc jednak zostawić tę „czekoladę” dzieciom, a samemu spróbować czegoś co kryje się za nią, za tą całą skądinąd atrakcyjną otoczką świąt i dotrzeć do ich sedna. To wielka szansa przed każdym, kto przeżywa święta z dala od niewątpliwie bogatej i pięknej polskiej tradycji, która może, ale wcale nie musi, pomóc nam dotrzeć do sedna tych świąt.