Rok temu zmarł ojciec Jan Góra.

Z ojcem Wojciechem Prusem, duszpasterzem Ruchu Lednickiego, rozmawia ojciec Piotr Geisler OP
W dzień śmierci Jana Góry na stronie Dominikanie.pl umieściliśmy fragment z jego książki „Kasztan”. Jan Góra pisze tam: „Chciałbym bardzo, ażeby i o mnie kiedyś moi współbracia mogli powiedzieć tak, jak powiedzieli o jednym średniowiecznym zakonniku, że nie lękał się chwili ostatniej, bo spełnił życie jeszcze przed śmiercią i nie przerażał go zgon, bo umiał cieszyć się życiem. Odszedł z tego świata nie trzaskając drzwiami”. Czy wypełnił ten testament? Napisał te słowa 30 lat temu.

Najpierw powiedziałbym, że bardzo poruszające jest to pragnienie ojca Jana jako naszego brata. a dla wielu z nas także ojca – dla mnie również, ponieważ jest to ojciec mojego powołania. Przyznam, że sam też chciałbym tak żyć. Kto wie czy nie jest to najbardziej zaskakujący wątek mojej własnej relacji z ojcem Janem, która miała różne etapy.

Najbardziej zaskakujące jest dla mnie to, że doświadczając odpowiedzialności za jego dzieło, czyli „Lednicę”, w praktyce odkrywam, że go do końca nie znałem. Nieustannie odkrywam dużo piękna, którego się nie spodziewałem. Ostatnio w jednym z kazań na Lednicy powiedziałem, że mam wrażenie, że ja się jeszcze z ojcem Janem nie spotkałem i, że wszystko jest przede mną.

Dzięki jego odejściu do wieczności, do domu Ojca, mam teraz okazję osobiście doświadczać tego, co nazywamy świętych obcowaniem, to znaczy spotykania się z ze zmarłymi po ich śmierci. Kiedy tak na to spojrzymy, to życie ojca Jana jest spełnione, ponieważ zostawił ludzi, którzy są i o nim mówią, że stal się ich ojcem. Bardzo mnie cieszy to, że wśród nich mogę być i ja.

W kontekście słów, które dla ojca Jana były ważne: o tym, żeby nie lękać się śmierci – sam się z nimi układał i do nich przyzwyczajał. Na Jamnej, którą ojciec Jan ze studentami założył, i którą bardzo kochał, jest w kaplicy na kamieniu wymalowany piękny cytat z Jana Pawła, który mówi, że z nieuchronnością chwili śmierci każdy z nas musi się liczyć, że to może się zdarzyć tu i teraz. Tam tych wszystkich ludzi Jan powierzał Matce Niezawodnej Nadziei. To jest dopowiedzenie do tego cytatu, słowa Jana Pawła. Znalazły się one na Jamnej nie przez przypadek.

Mówisz o wielu osobach, które Jan Góra pozostawił – o jego dzieciach, o których sam wielokrotnie wspominał. Będąc w Poznaniu, mieszkając w klasztorze, w którym przez wiele lat posługiwał ojciec Jan, sam przez pół roku spotkałem kilka osób, dzięki którym poznałem Jana Górę takiego, jakiego nie znałem wcześniej. Wiele z nich ojciec Jan sprowokował do działania, do poszukiwania Boga. Czy przez ten rok spotkałeś takie osoby, które Jan Góra poruszył?

– Akurat na gorąco mam doświadczenie zapraszania na Opłatek Lednicki. Korzystałem z listy, która została stworzona na okoliczność pogrzebu ojca Jana. To zapraszanie wyglądało mniej więcej w ten sposób, że jak dzwoniłem, to każda z rozmów trwała od 15 minut do pół godziny. Niestety, nie udało mi się wszystkich obdzwonić.

Dzięki temu doświadczeniu zaczynam ojca Jana rozumieć, że sam miał mało czasu na całą resztę. Zauważam, że przy wielu innych sprawach na Lednicy, kiedy drugi człowiek jest najważniejszy, powoli zaczyna brakować na nie czasu. Opowiadam o tych ludziach i o braku czasu, ponieważ widzę, jak wielu ludzi miał przy sobie ojciec Jan. Dla wszystkich był ważny. Wydaje się, że ta liczba jest nieskończona.

Na spotkaniu w naszym klasztorze z ojcem Andrzejem Chlewickim na temat Jamnej i Lednicy pokazali się ludzie z grupy Paleolit, którą dobrze znam, a oni znają innych, tak jak ich znał ojciec Jan i tak dalej. Tych ludzi jest bardzo dużo. Najbardziej fascynujące w tym jest to, że z każdym z nich ojciec Jan rozmawiał. Być może nie każdemu poświęcił tyle samo czasu, ale o każdym coś wiedział.

To były realne więzi, które rodzą ogromny szacunek. Czasami przychodzą listy, maile, gdzie ludzie opowiadają o swoich spotkaniach z ojcem Janem. Pięknym doświadczeniem jest księga pamiątkowa na Lednicy. Dla wielu jest ona przestrzenią intymną, w której ktoś wpisując świadectwo, przez nikogo z zewnątrz nie inspirowany, pisze o doświadczeniu wyjątkowości ojca Jana.

Wielu z nas Jan Góra kojarzy się z działaniem. Do tego działania młodych ludzi zapraszał. Od uczestników spotkań lednickich oczekiwał konkretnych czynów. „Wypłyń na głębię”, powtarzał. Zapraszając na przyszłoroczne spotkanie mówicie: „idź i kochaj”. Jak kochał Jan Góra?

– Myślę, że dużo łatwiej byłoby zapytać ludzi, którzy z Janem na Lednicy spędzili wiele lat. Oni często powtarzają, że to była miłość złożona. Mianowicie, czasami był szorstki. Są takie historie dotyczące umiejętności sztorcowania przez ojca Jana w książce „Święty błazen” Jana Grzegorczyka. Wiele osób w relacji z ojcem Janem doświadczało trudów.

Ojciec Jan był prawdziwym ojcem. Był ojcem, który jest ziemskim ojcem. Co znaczy, że nie był ojcem doskonałym. To jest paradoks, ponieważ był naprawdę ojcem – karmił ludzi, przygarniał ich, wspierał, modlił się z nimi, rozmawiał o wszystkim, ale nie udawał tego Ojca, który jest w niebie. Był naznaczony ziemskością, zwyczajnością. Najlepiej opowiadają o tym ludzie z Lednicy czy Jamnej.

Równocześnie wszyscy go bardzo kochają i myślę, że to jest tajemnica jego wielkości. Ojciec Jan będąc prawdziwym ojcem miał swoje wady, bo był tylko człowiekiem. Za jego człowieczeństwem szedł koloryt jego zwyczajności. Nie był nieskończonym Ojcem, miał swoje cechy, które powodowały w nim określone działanie.

Sam mam takie doświadczenie ojca Jana. Myśmy się bardzo długo szukali, zwłaszcza wtedy, gdy znaleźliśmy się w jednej wspólnocie. Do momentu wstąpienia do zakonu to był zachwyt, a potem nieustanne poszukiwanie. Myślę, że to adekwatne słowo, ponieważ to poszukiwanie było wzajemne. Mówię to z fascynacją, ponieważ mam wrażenie, że to się nie skończyło, że to nadal trwa. Niewątpliwie ojciec Jan kochał ludzką miłością. Jako człowiek odsłaniał miłość Boga Ojca, samemu też jej poszukując.

Z jednej strony miłość, z drugiej zaproszenie do tego, żeby pójść. Jak myślisz, gdzie Jan Góra poszedłby teraz i kogo by tam szukał?

– On już znalazł. Być może dalej by nie poszedł. Są słowa, które mogę zacytować, a usłyszałem je od osoby zaangażowanej w Ruch Lednicki: że ojcu Janowi zarzucano, że nie wychowuje następców. Tymczasem okazuje się, że Jan miał już wszystko przygotowane. To w którymś radiu zostało powiedziane, że ojciec Góra do tego zadania przygotował sobie ojca Wojtka.

Ojciec Jan nie dokończył pracy. Zresztą nie był w stanie tego zrobić. To jest prawda o każdym z nas. Nikt z nas nie dokończy swojej pracy. Pamiętam, że kiedy zostawałem duszpasterzem „Beczki” w Krakowie, to wiedziałem, że nie jestem tam do końca. Jestem, żeby kiedyś odejść. Jest to związane z taką sytuacją, że razem z moim poprzednikiem z „Beczki” odeszło sporo osób, zostały nieliczne. Za punkt honoru postawiłem sobie, że wraz z moim odejściem niewiele się w duszpasterstwie zmieni i na szczęście tak się stało.

Kiedy wraz z kapitułą zostałem powołany na funkcję syndyka prowincji, „Beczka” pojechała na swoje wakacje, ale nie ze mną, tylko z nowym duszpasterzem. Oczywiście byli tacy, którzy płakali i wybiegali na krużganki krzycząc: „głupi prowincjał”. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że dokładnie tak się stało z Lednicą. Kiedyś też byłem w stanie sądzić, że ojciec Jan nie przygotowuje sobie następców. Nagle zobaczyłem, że jest inaczej.

Sam przyrównuję go do zwornika katedry gotyckiej. W naszej bazylice w Tuluzie, tam, gdzie znajduje się grób św. Tomasza, jest przepiękna gotycka kolumna, która wspiera sklepienie. Normalnie konstrukcja jest taka, że gdyby zabrać tę kolumnę to sklepienie by się zawaliło. Natomiast okazało się, że kolumny lednickiej zabrakło, a bazylika trwa. To jest zadziwienie i zaskoczenie, które pokazuje, że oprócz ojca Jana, Lednicę budowało wiele osób, którymi kieruje Duch Święty. Wydaje mi się, że to, czego ojciec Jan nie dokończył jest teraz naszym wspólnym zadaniem.

Gdzie poszedłby dalej? Dla nas największym wyzwaniem są teraz relacje. Jedna z osób zaangażowanych w Radę Lednicką – to nowe ciało dźwigające odpowiedzialność za Lednicę – powiedziała, że ojciec Jan wychowywał ich na takich generałów lednickich. Byli posyłani do konkretnych zadań. W związku z tym, dodał, my jesteśmy przyzwyczajeni do wydawania rozkazów. Na spotkaniach rady siedziało około 20 takich generałów – większość to artyści i oratorzy, którzy potrafią przemawiać do tłumów. Trzeba sobie tę radę wyobrazić. Nasz sejm się przy tym chowa.

I podczas ostatniego spotkania, ktoś używając tego obrazu generałów, powiedział do mnie: „Ojcze, my się w tej radzie słuchamy”. To jest dla mnie niesamowite doświadczenie. To było dla mnie najpiękniejsze słowo, które usłyszałem po niecałym roku mojej posługi: My z takimi generalskimi predyspozycjami siebie słuchamy. Tylko w takiej wspólnocie będzie trwało to dzieło. Dobrze, żeby wzrastała w niej umiejętność słuchania. Wtedy będzie można rozpoznawać, kto jaką cząstkę charyzmatu ojca Jana ma i jak może nią służyć wspólnocie.

Dużo mówisz o słuchaniu. Czego teraz młodzi ludzie potrzebują od Lednicy? Nie boisz się, że obecny format może się kiedyś wyczerpać?

– Mam w sobie takie obrazy, które dotyczą muzyki. Mimo, że wielu rzeczy nie wiem, widzę Światowe Dni Młodzieży, gdzie bywałem w różnych miejscach. Siedziałem na przykład na spotkaniu razem z lednickimi tancerzami, pod jedną ze zwyżek, na której tańczyli przeczekując deszcz. Jestem przekonany, widząc ten taniec i młodych ludzi, którzy się do niego przyłączają, że nadal jest w nich pragnienie spotkania w dużym gronie i potrzeba modlitwy ciała. Gdyby tak nie było, to by nie chodzili na koncerty ich ulubionej muzyki.

To pokazuje, że młodzież ma potrzebę ekspresji fizycznej. To może być także tęsknota za modlitwą. Tu akurat jest dla mnie ogromnym odkryciem: kompatybilność z modlitwą św. Dominika, opowiedzianą w obrazach stworzonych przez średniowiecznego artystę. Wydaje mi się, że na to jest coraz większe zapotrzebowanie. Nasza kultura ma zapotrzebowanie na ekspresję cielesną, także wyrażaną przez taniec. Sam widziałem, jak ludzie reagują na naszych tancerzy, jak śpiewają nasze pieśni lednickie. Bardzo miłe było to, kiedy wsiedliśmy do jednego z tramwajów, a tam hiszpańska młodzież śpiewała w swoim języku „Tak, tak Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”.

Pytanie o to, czy formuła się wyczerpała, jest też pytaniem o Światowe Dni Młodzieży, pytaniem o cały Kościół: jak ułożyć tę relację z młodzieżą. To jest radość, że te intuicje , które się na Lednicy pojawiają, są inspiracją dla innych.

Ojciec Jan też widział to napięcie. Sam zaczął budować dom rekolekcyjny na Lednicy, którego w nawiązaniu do tego, co mówiliśmy, sam nie skończył. Zauważył, że indywidualna formacja jest niezbędna. Młodzież potrzebuje domu. Czyli indywidualnego spojrzenia. Ojciec Jan stworzył młodym ludziom dom. To pierwsza rzecz. Druga, którą zauważał ojciec Jan: że jesteśmy pielgrzymami. Jesteśmy w drodze – to dewiza naszego dominikańskiego wydawnictwa. Trzecia ważna intuicja, którą miał ojciec Jan: że jesteśmy współodpowiedzialni za ten dom. Ludzie muszą poczuć, że żyją, robią to, kiedy biorą za siebie i za całe dzieło odpowiedzialność.

Mówisz, że Lednica to dom. Czy nie boisz się napięcia wynikającego z tego, że Lednica to z jednej strony Jan Góra i jego legenda, czyli dom, w którym trzeba kultywować jakąś pamięć, a z drugiej – wyzwania, o których być może Jan Góra nie miał pojęcia. Czy nie będzie trzeba kiedyś tej pamięci pozostawić, żeby odkryć nowe?

– Tu akurat zacytuję księdza arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, z którym rozmawiałem ostatnio. Mówiłem mu dokładnie o tym wyzwaniu, które jest niełatwe, kiedy ma się osobę tak charakterystycznego założyciela, taki wyrazisty rys i równocześnie młodzież, która bywa nieokiełznana, chodzi swoimi ścieżkami.

Arcybiskup powiedział, że to napięcie potrzebuje fundamentu: że należy się troszczyć o pamięć o ojcu Janie. Przywołał konferencję poświęconą jednemu z nowych ruchów w Kościele. Jeden z prowadzących powiedział, że dużym problemem jest to, że gdy w parafiach pojawia się nowy duszpasterz, nierzadko występuje też zjawisko damnatio memoriae, to znaczy przekreślenie pamięci po poprzednikach, wymazanie jej.

Porównuję tę moją sytuację do papieża Franciszka. Kiedy był w Krakowie, jemu też wszyscy mówili, jak super było z Janem Pawłem. Jan Paweł to, Jan Paweł tamto. Co mógł zrobić Franciszek? Mógł się tylko tyko uśmiechać. W Kościele od jego samych początków jest napięcie pomiędzy tradycją a nowością. Gdyby pośliznęła nam się noga w jedną ze stron, to rzeczywiście byłoby niebezpiecznie. Mniej więcej po roku dopiero powoli wiem, czym jest Lednica. Ktoś, kto specjalizuje się w kwestii zarządzania w korporacji, powiedział mi, że doświadczenie pokazuje, iż po trzech latach odpowiedzialny może coś zmieniać. Żeby móc to zrobić, trzeba mieć przede wszystkim mandat od ludzi.

Czego zatem należy życzyć Lednicy? Czy nie cierpliwości?

– Śmieję się, że jest nowa gra lednicka dotycząca cierpliwości, która ma podtytuł „Prusiku, nie irytuj się”, która powstała na wzór „Chińczyka”. Jak już przejdę kilka pól pionkiem, to ktoś rzuca kostką i muszę wracać do bazy. Jak jestem troszkę mniej zmęczony, mogę się nawet uśmiechnąć. Jak mam tych sił mniej – mogę się nawet zdenerwować. Przypominają mi się czasy, kiedy grałem w piłkę nożną i to, że umiem się zdenerwować, kiedy przegrywam.

Druga rzecz, której można nam życzyć to zaufanie do intuicji, jakie się pojawiają i nie porównywanie się z parametrem, który mówi, jak powinno być. To jest tak, że wszyscy mamy taką zdolność, że wiemy, jak powinno być w tych miejscach, w których nas nie ma.

Tymczasem wtedy trudno zauważyć, że największą wartością jest to, że coś jest a forma, którą przybiera, jest związana z wieloma okolicznościami, także tymi, na które nie mamy wpływu. Zawsze możemy się porównać z innymi i z reguły wychodzi, że mogłoby być inaczej. Wszystkie spotkania lednickie w tym roku zamknęły się pozytywnie i ja to odbieram jak błogosławieństwo.

Trzecia, rzecz, której można życzyć Lednicy to otwartość na Ducha Świętego. Potrzeba nam nowego zesłania. To nie przypadek, że pierwsze spotkanie miało miejsce w wigilię Zesłania Ducha Świętego i to przyszłoroczne też się wtedy odbędzie. Tak jakby ta historia zatoczyła koło.

I ostatnia rzecz: bardzo potrzebujemy poczucia humoru.