My, milenijni ludzie Zachodu, celebrujemy benefity mobilności: przejściowość, tymczasowość, tak-na-próbę. W relacjach, w pracy, w miejscu zamieszkania.
Adwentowe rekolekcje kilka dni temu. Prowadzą parafianie. Tak po nowo-amerykańsku, wokół stolików z jedzeniem i kawą, z opcjami zajęć do wyboru (origami, kolorowanki dla dorosłych, medytacyjna muzyka), z integracyjnymi grami i zabawami.
Mój Boże, czemu znów tak… płytko? Choć może coś się wydarzy, przełamie? Tytuł: „Zaczekaj! To Adwent”. Wśród pstrokatych wycinanek origami liderzy opowiadają o swoim doświadczeniu czekania – na powołanie, na dziecko, na uzdrowienie. O tym, że nasz świat taki niepełny, częściej: „jeszcze nie” niż: „już”. Że nasze serce, gdy się odważy wsłuchać w tę niezaspokojoność, usłyszy boskie słowo zaproszenia, by pójść poza, przez sam środek tej bolesnej nie-pełni, ku miejscu gdzie odnajdę siebie naprawdę. Że czekanie ma sens, bo nie pozwala nam zatrzymać się w bylejakości.
Zmaganie z językiem, z formą. Więcej, zmaganie z obrazami i kulturowymi konceptami, które zamieszkujemy. Z jednej strony postmoderny indywidualizm, egocentryzm, często narcyzm, świat widziany przez pryzmat moich emocjonalnych potrzeb (które trzeba zaspokoić natychmiast i bezkrytycznie dosłownie), oślepiające pragnienie samowystarczalności i niezależności, duchowy konsumpcjonizm i tandeta. Z drugiej – momenty zmęczenia, dziecinadą, przebłyski autentycznego szukania poza sobą, głód niełatwej transcendencji.
Amerykańska kultura po upadku wysokich tradycji protestanckich i dekadach psychologizowania (psychologia jako religia) znalazła się w sytuacji obsesji kwestią autonomii i tożsamości jednostki. I, me, and myself – ja, mnie, i ja sam – to nie tylko gramatyczna ciekawostka z życia zaimków, to również często pierwszy filtr jaki Amerykanie stosują do czytania rzeczywistości.
Pursuit of happiness – poszukiwanie szczęścia wpisane w Deklarację Niepodległości jako jeden z trzech przykładów fundamentalnych praw jednostki – oderwał się od spójnego antropologicznego kontekstu i dryfuje samotnie po aksjologicznych oceanach. Czy jestem (już / jeszcze) szczęśliwy? – oto pytanie, które zadają sobie miliony. Non stop.
Przykładów w masowej kulturze nie brak, wpadamy na nie na przysłowiowej ulicy, w pracy, sklepie, ale ku mojej rozpaczy odkrywam je również w kościelnej gwarze i sztuce.
Ot, choćby gdy dwa tygodnie temu zatęskniłem za momentem prawdziwej obecności podczas spaceru przez fałszywą nieobecność w centrum Las Vegas. „Mistyczny realizm”, jak nazywają swój styl autorzy muralu w tutejszej katedrze, epatuje ze sceny w sanktuarium feerią rewolucyjnych kolorów. Z chaotycznej grupy ludzi wyłania się tryumfalnie ten jeden. Silny, atletyczny, z wyciągniętymi ku górze ramionami pewnie wpatrzony w świetlaną przyszłość.
Wedle komentarza autorów, ta sztuka „wciąga cię namiętnie w głęboko wewnętrzną egzystencję, krok po kroku, od ciemności pierwszego stworzenia do wielkości świata stworzonego na nowo, świata nad-natury człowieka. Przeznaczenie człowieka odsłoni się przed Twoimi oczyma, a odsłona ta zaprowadzi do szczęścia – Twojego szczęścia.” Czy jestem (już / jeszcze) szczęśliwy? Jak dobrze, że w lokalnym Barnes & Nobels pod szyldem „self-help” znajdę tomy odpowiedzi. I, me, myself.
Dziecko. Niezręcznie bezradne. Wyzwanie: zaopiekuj się. Wyjdź z tego, co wygodnie twoje własne – szczęście, autonomia, kontrola – i przygarnij bezsilne, zapłakane dziecko. Bóg przemówił przez dziecko, syna Maryi. Dlaczego Boże przyjście właśnie przez dziecko? Bo nic innego, nikt inny nie mógłby mnie wyrwać z bycia zaabsorbowanym samym sobą.
Nasze pokolenie boi się dziecka. Zawsze nie w czas, przecież tyle innych ważnych celów należy osiągnąć. Ciężar, brzemię dziecka, które wszystko komplikuje, wszystko zmienia. Właśnie dlatego Bóg przemówił przez dziecko, stał się dzieckiem, powierzył się nam tak radykalnie. Dziecko, gdy się rodzi, wzywa niedojrzałych do dojrzałości.
My, milenijni ludzie Zachodu, celebrujemy benefity mobilności: przejściowość, tymczasowość, tak-na-próbę, w relacjach, w pracy, w miejscu zamieszkania. A dziecko? Dziecko wzywa mnie, bym się opowiedział. Wybrał. Zaangażował. Poświęcił. Dojrzał… i stracił. Bym stracił poczucie kontroli, bym oddał pragnienie samospełnienia, i stał się darem. Sedno Ewangelii.
Marana tha. Niech zstąpi Bóg – dziecko, ratunek w pośrodku naszej rozbieganej samolubności. Może jesteśmy na nie gotowi bardziej niż nam się wydaje?