Dzisiaj święto św. Alberta Wielkiego.
W połowie XIII wieku diecezja Ratyzbony wrzała od wewnętrznych konfliktów. Papież postanowił więc ustanowić tam biskupem kogoś, kto miał talent mediacyjny i był w stanie spacyfikować kler, od kanoników począwszy. Padło na dominikanina – Alberta, nazwanego później wielkim.
Generał życzył mu śmierci
Kiedy dowiedział się o tej nominacji ówczesny generał Dominikanów, Humbert z Romans, spod serca wyrwało mu się i przelało na pergamin szczere: „Wolałbym widzieć cię martwego niż na katedrze biskupiej!”.
Nie był to jednak okrzyk zazdrości a świadomość, że jeśli ktoś jest powołany do prostego i ubogiego życia brata kaznodziei, to w wielkim świecie i wśród bogactw biskupiego dworu może niepostrzeżenie ulec ich powabom.
Efekt Alberta
Albert przyjął nominację, chociaż z jego korespondencji z papieżem wynika, że podzielał punkt widzenia swojego przełożonego. Diecezją rządził dwa lata, przez które zdążył zreformować jej finanse, podnieść religijną gorliwość kleru (nie ma niestety danych, na ile „efekt Alberta” utrzymał się po jego odejściu z biskupstwa), przeorganizować parafie oraz potężnie zirytować kanoników.
Od tego w zasadzie zaczął. Za jego pontyfikatu skończyło się imprezowanie na koszt diecezji i podkreślanie własnej pozycji przez odpowiednio kosztowne stroje i eskortę. Biskup-zakonnik dawał fatalny przykład i stanowił zbyt wyrazisty wzór, bo nadal zachowywał posty, pozostał przy swoim habicie, a to, że się zbliża, otoczenie mogło rozpoznać po stukocie jego prostych chodaków. Nic dziwnego, że zyskał miano „biskupa trepa”.
I nic dziwnego, że na obrazach poznać go można głównie dzięki biskupiej mitrze na głowie – to wspomnienie jego błyskotliwej, choć krótkiej kariery hierarchicznej. Chodaków na przedstawieniach, niestety, nie zaobserwowano.
Chodząca encyklopedia
Tak naprawdę to Albert, już od dzieciństwa, uwielbiał wiedzieć. Jeśli w okolicy domu nic nie wybuchało ani nie ujawniało dziwnych, aczkolwiek dotychczas ukrytych właściwości, to pewnie siedział w jakimś orlim gnieździe albo przetrząsał pobliskie nory dzikich zwierząt. Stąd czasem na obrazach trzyma w ręku gałązkę palmy, którą starannie kontempluje.
Obserwował, eksperymentował, potem zaczął tak nabytą wiedzę uzupełniać przez lekturę. Miał wiedzę encyklopedyczną, którą zawdzięczał swojej genialnej pamięci, i ta wiedza zapewniła mu tytuł „Doktora Powszechnego”.
Taki talent szkoda byłoby zmarnować, więc jego posiadacz wykładał: w Paryżu, Kolonii (sam tam założył studium), wszędzie, gdzie go posłano. Był też mistrzem Tomasza z Akwinu, a uczeń, choć przerósł mistrza genialnością rozwiązań teologicznych, to nie odziedziczył po nim talentu pedagogicznego.
Związek z uczelnią sprawił, że Albert prawie zawsze ma na obrazach pod ręką księgę, a w dłoni pióro (kto wie, może to nawet pamiątka z dziecięcych wypraw szlakiem orlich gniazd). Jeśli nie ma na głowie mitry, nosi czarną uniwersytecką czapkę. Czasem też zamiast dominikańskiego płaszcza może mieć na sobie togę wykładowcy i od czasu do czasu zasiada na katedrze uniwersyteckiej i naucza, a treści nauk podaje mu do ucha biała gołębica, symbol Bożego Ducha.
Albert Wielki – mitra, księga, pióro, biret, toga, gałązka palmy, katedra, biała gołębica.
Dzień wspomnienia – 15 listopada
rys. Tomasz Rojek OP