Proszę przestać myśleć o nas jako o potulnych owieczkach, klepiących różaniec i z entuzjazmem przytakujących głową.

Mam od wielu lat marzenie. Chciałabym napisać książkę. Roboczy tytuł już dawno wymyśliłam – „Zachwycone życiem”. Oczami wyobraźni widzę nawet okładkę. Prawdopodobnie nigdy tej książki nie napiszę, bo – po pierwsze – obawiam się, że nie umiem, a – po drugie – nie wiem, czy ktoś by to przeczytał. Ale dlaczego o tym w ogóle sobie teraz przypomniałam?

Bo książka miałaby być o kobietach w Kościele. Ponieważ ten obraz towarzyszy mi już od wielu lat, spis treści się zmienia – rośnie razem ze mną, z doświadczeniami, które stają się moim udziałem.

Kiedy parę lat temu myślałam o kobietach w Kościele, popadałam w bardzo schematyczne myślenie: albo pobożna zakonnica, która odnalazła swoją drogę, jest szczęśliwa, spełniona, oddana swojej pracy, Bogu i ludziom, albo matka – najlepiej wielodzietna, zapracowana, ale wciąż pełna radości i sił, wychowująca swoje pociechy na chwałę Bogu i dla pożytku ludziom. Taaaak.

Piękne to obrazy i widzę je wokół siebie – kobiety, których powołanie jest trudne, piękne, jakoś wyraźne w swoich granicach. Znam siostry zakonne, mniszki, które mimo czasem bardzo nietwarzowych wdzianek, mają w sobie coś oszałamiająco pięknego, które potrafią myśleć, działać, oddawać się pracy zawodowej, są szczęśliwe, spełnione, twórcze. Znam też matki, odpowiedzialne i mądre, ciężko harujące w swoich czterech ścianach, wieczne zajęte, z trudem znajdujące czas dla siebie – piękne kobiety.

Ale czym jestem starsza, tym wyraźniej widzę, że jest coś więcej. Czasem zazdroszczę zakonnicom – bo mają czas na modlitwę, choć dobrze wiem, że o modlitwę i wtedy trzeba walczyć. Czasem zazdroszczę matkom pięciorga pociech – bo dzieci to radość i szczęście, choć dobrze wiem, że również trud. I gdybym dzisiaj miała pisać moją wymarzoną książkę – to zrobiłaby się z niej saga.

Trudno zdefiniować kobiecość. Pewnie każdy z nas ma w głowie jakąś odpowiedź na pytanie, czym ona jest. Nie lubię myśleć o kobietach w Kościele, jak o jakimś wyjątkowym zjawisku. Kobiety chrześcijanki, katoliczki – a cóż to za twór? Nie jestem fanką takiego podziału – kobiety i mężczyźni. Każdy z nas powołany jest do świętości. To dla mnie podstawa. I każdy z nas jakoś inaczej ją musi wykuwać – bo każdy jest jakiś.

Utarło się myślenie o tym, że rola kobiety jest służbą przede wszystkim. Zwłaszcza w Kościele. Ale kiedy myślę o swoim życiu – nie umiem znaleźć takiego obrazu. Wręcz przeciwnie – niejednokrotnie doświadczyłam, że mam wpływ na rzeczywistość mojego Kościoła parafialnego, na liturgię. I niejednokrotnie odkrywałam, że to Kościół służy mnie – jako dom, opoka, źródło.

Nigdy nie miałam poczucia, że się nie liczę, że nie mogę czegoś zrobić, że jestem odsunięta. Nie lubię stać z tyłu, pod filarem. Lubię widzieć, słyszeć, czuć, dotykać tego, co Chrystus w Kościele sprawia. I nigdy nie żałowałam, że księdzem być nie mogę. Doceniam i dziękuję Bogu za miejsce, które przygotował tylko dla mnie, wiem, że nikt mnie w nim zastąpić nie może. A że pewne funkcje czy urzędy zarezerwowane są dla mężczyzn – cóż, taka natura. Dopóki żaden facet nie urodzi dziecka, będę twierdzić, że to kobieta dostała największy dar.

Przynależność do Kościoła nie oznacza rezygnacji z myślenia. Całe życie różni księża mi powtarzali, że warto, a nawet trzeba mieć wątpliwości i pytania, bo to one są motorem naszego rozwoju. Jeśli coś mnie niepokoi, z czymś mam kłopot – muszę szukać odpowiedzi, rozmawiać z mądrymi. Wiara nie sprawia, że rozum się chowa. Ale może dać światło rozumowi. Jednym z zadań chrześcijanina jest nieustanne poszukiwanie Prawdy – również przez rozum.

Wiec proszę przestać myśleć o kobietach w Kościele jako o potulnych owieczkach, klepiących różaniec i z entuzjazmem przytakujących głową. Nasze życie ma to do siebie, że rzadko bywa usłane różami. Trochę wybojów trafia się na każdej ścieżce. Zaufanie do Kościoła i jego nauki nie oznacza urlopu od myślenia. Nie spotkałam się jeszcze z żadnym tematem, którego nie da się wytłumaczyć. Jeśli ja tego nie umiem – mam prawo oprzeć się o mądrzejszych. Mam prawo uwierzyć obietnicy – bo mój Bóg jest prawdomówny.

Inny stereotyp zdaje się mówić o tym, że kobiety w Kościele są w jakiś sposób zniewolone, pozbawione wpływu, ich rola ogranicza się tylko do posłuszeństwa. Nigdy tak nie czułam. Właśnie wiara w Chrystusa daje wolność. Jeśli jest przeżywana autentycznie. Bo przecież „ku wolności wyswobodził nas Chrystus”. To zdanie jest dla mnie kluczem. Nikt nie może mi nic nakazać, nikt nie może mnie do niczego zmusić – ani do modlitwy, ani do uczestnictwa w Eucharystii, ani do wychowywania dzieci w szacunku dla Kościoła. To mój wybór i moja droga. Oczywiście nic z tego nie będzie, jeśli ja sama nie uwierzę Jego Słowu, jeśli nie będę przeżywać mojego życia w Jego Obecności. Nie jest to łatwe, wiadomo. Codzienna walka o czas dla Pana w wirze spraw zawodowych, obowiązków domowych – to niejednokrotnie ogromny trud. Ale warto. Bo ta wolność daje coś jeszcze – pokój.

Nie jestem teologiem, nie jestem socjologiem. Nie mam czasu na wnikliwe studiowanie tematu, na sięganie do źródeł, na radzenie się autorytetów. Nie mam takiej potrzeby. Wszystko o czym mogę napisać jest tylko moja intuicją, moim przeżywaniem kobiecości w Kościele.

I gdybym kiedyś napisała tę moją wymarzoną książkę o kobietach w Kościele, to byłyby to kobiety naprawdę piękne. Zapatrzone i zachwycone życiem – w jak najszerszym kontekście.

Takie, które nie boją się pytać, dyskutować, a nawet targować o rzeczy najważniejsze.

Które czują się wolne. Które swoją modlitwę i wiarę przeżywają w wolności.

Które szukają Prawdy.

Które z pasją bronią spraw ważnych. Które zawsze stają w obronie słabszych.

Które pochylają się nad cierpieniem.

Które potrafią milczeć w obliczu Tajemnicy.

Które pracują i tworzą.

Które są dzielne w przeżywaniu swoich codzienności.

Które mają odwagę, by w chwilach ciemności zaufać Kościołowi.

Które wiedzą, że prawdziwa modlitwa jest silniejsza od tego, kto ją odmawia.

Które kochają.

Taka jest moja definicja kobiecości.