Dlaczego mylimy je z pobłażliwością, kapitulacją wobec słabości lub z dobroczynnością?

Skala popularności przymiotu Bożego miłosierdzia równać się może chyba tylko skali jego niezrozumienia. Mam wrażenie, iż owo niezrozumienie jest często tak głębokie, że pozwala brać za miłosierdzie nie tylko coś, czym ono nie jest, ale wręcz to, co stanowi w istocie przeciwieństwo miłosierdzia. W konsekwencji wydaje nam się, że żyjemy w czasach, w Kościele i w świecie, w których miłosierdzie Boże i ludzkie może wreszcie wydobyć się spod gruzowiska prawd o Bożej sprawiedliwości czy gniewie i w pełni zakwitnąć.

Tymczasem, patrząc wokół siebie, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że żyjemy w czasach niezwykłego kryzysu świadomości i podejmowania czynów miłosierdzia chrześcijańskiego. Objawienie zaś dane na nasze czasy św. siostrze Faustynie potwierdza nie tyle wysoką jakość tego momentu w historii Kościoła i świata, w którym przyszło nam żyć, ile raczej jego marność. W świat, w którym za fałszywą walutę kupuje się fałszywe dobra, Bóg postanowił wprowadzić złoty pieniądz swojego miłosierdzia nie dlatego, aby pochwalić funkcjonowanie tego „rynku fikcji”, ale aby przypomnieć o tym, jak wygląda prawdziwy pieniądz.

Przeczytaj omówienie nowego numeru Teofila

Tyle tylko, że będąc przyzwyczajeni do fałszywek, my nawet tę złotą monetę miłosierdzia zaczęliśmy traktować jak humbug. A szkoda, bo miłosierdzie jest czymś prawdziwie Bożym, w czym na mocy „przywileju Chrystusowego” możemy mieć realny udział. Przyjrzyjmy się więc najpierw, czym naprawdę jest miłosierdzie, czym nie jest, a co jest jego podróbką czy przeciwieństwem.

Miłosierdzie, czyli miłość o nieustępliwej cierpliwości

Wyobraźmy sobie następującą sytuację: do uznanego nauczyciela gry na fortepianie zostaje przyprowadzony przez rodziców kilkunastoletni już chłopiec. Rodzice proszą nauczyciela, aby zrobił z ich pociechy wirtuoza i to takiej klasy, aby był zdolny sięgnąć po laury Konkursu Chopinowskiego. Co ciekawe, chłopiec marzy o tym samym i szczerze deklaruje, że naprawdę chce poświęcić życie muzyce, fortepianowi i katorżniczej wręcz pracy nad pięknem.

Gdy nauczyciel rozważył sprawę, wziąwszy pod uwagę wiek chłopca i to, co usłyszał podczas przesłuchania, stwierdził, iż może obiecać tyle, że poświęci chłopcu całą swoją uwagę i czas, a także że jeśli chłopiec cały czas będzie równie zapalony do pracy i rzeczywiście pracowity, na pewno zrobi postępy. W jakim wymiarze i czy będą wystarczające, aby sięgnąć po laur konkursu pianistycznego – trudno powiedzieć. Niemniej jednak tym, do czego zobowiązuje się nauczyciel i czego na mocy sprawiedliwości będzie można od niego oczekiwać, to codzienne lekcje oraz – przy wytężonej pracy ucznia – widoczny postęp.

Obie strony zgadzają się na takie właśnie warunki i zaczyna się praca. Przez pierwsze tygodnie wszystko idzie dobrze. Nadchodzi jednak wiosna, a do tego pierwsze znużenie ciężką pracą i monotonnymi ćwiczeniami techniki wirtuozowskiej. Uczeń zaczyna się zniechęcać.

Nauczyciel jednak zaczyna wyraźnie widzieć, że chłopiec ma rzeczywiście duży talent i jest w stanie nie tylko wygrać Konkurs Chopinowski, ale też stać się jednym z najlepszych interpretatorów muzyki Chopina, jacy kiedykolwiek grali. Mówi uczniowi wprost, że widzi takie możliwości i że one są realne.

Niewiele to pomaga. Chłopiec coraz częściej nie przychodzi na lekcje. Czasami odwołuje je telefonicznie w ostatniej chwili, a kilka razy zdarzyło mu się po prostu nie przyjść w umówionym terminie. Jeśli nawet uczeń pojawia się na lekcjach, to coraz częściej przychodzi nieprzygotowany. Nie ćwiczy w domu, nie gra tego, co powinien grać. Nauczyciel coraz głębiej uświadamia sobie, że obaj tracą czas. Co w takiej sytuacji powinien zrobić? Sprawiedliwe są co najmniej dwa rozwiązania.

Po pierwsze, może po prostu nie reagować i przyjąć postawę, którą można wyrazić w słowach: „Ja robię, co do mnie należy. Jeśli chcesz skorzystać – proszę bardzo. Jeśli nie – twoja sprawa i twój wybór. Ja jestem do dyspozycji w umówionym czasie i chętnie ci pomogę, jeśli przyjdziesz na tyle przygotowany, aby z mojej pomocy skorzystać. Reszta zależy od twojej decyzji”.

Jest to rozwiązanie jak najbardziej sprawiedliwe, choć możemy jednocześnie mieć poczucie, że sprawiedliwość tego rodzaju jest zbyt ustępliwa i zbyt mało zaangażowana.

Drugie rozwiązanie jest podobne, ale nie dokładnie takie samo. Nauczyciel mógłby też powiedzieć: „Masz talent, masz możliwości, ale nie masz chęci. Tak jak obiecałem, pracuję z całym zaangażowaniem, ale wyłącznie z tymi, którzy chcą. Szkoda mi czasu na młodzieńców, którzy dobrze się zapowiadają, ale nic z nich nie będzie, bo nie są na tyle zdyscyplinowani, aby przestać się dobrze zapowiadać i zacząć po prostu być dobrymi w tym, co robią. Dajmy sobie spokój. Ty nie marnuj mojego czasu, a ja nie będę udawał, że do czegoś możesz dojść z taką postawą, jaką prezentujesz. Kończmy współpracę. Jeśli decydujesz się odejść – masz prawo i możliwość. Pamiętaj tylko, że drugi raz nie wchodzi się do tej samej rzeki i nie przyjmę cię ponownie jako swojego ucznia”.

Tego typu rozwiązanie jest również sprawiedliwe i ma tę przewagę nad pierwszym, że pokazuje wyraźne zaangażowanie nauczyciela. Nie chodzi mu tylko o to, aby on sam był „w porządku”, ale aby uczeń rzeczywiście osiągnął to, do czego na mocy talentu jest zdolny. Nauczyciel podejmuje ryzyko utraty zarobków i zepsucia miłej atmosfery, aby „potrząsnąć” chłopcem, mówiąc: „Albo zaczniesz pracować, albo nic z tego nie wyjdzie”. Niemniej jednak jeśli chłopiec wybierze odejście – nauczyciel nie będzie go zatrzymywał, nie będzie namawiał i nie da mu drugiej szansy.

Trzecie rozwiązanie jest najgorsze. Nauczyciel widzi, że chłopiec ma wielki talent i ogromne możliwości, ale po prostu się leni. Nie ma jednak odwagi, aby okazać jakąkolwiek stanowczość. Ciągle go chwali i mówi, jak wielkie ma możliwości. Z uśmiechem przyjmuje każdą nieobecność ucznia na lekcjach. Żartami zbywa jego nieprzygotowanie do zajęć. Przymyka oko na wszystkie niedociągnięcia, błędy, wszelkie lenistwo. Lekcje powoli, ale konsekwentnie stają się mniej czy bardziej miłymi spotkaniami przy herbatce wypełnionymi ciekawymi rozmowami o muzyce. Pracy, ćwiczeń i samej muzyki jest coraz mniej. Jest miło, ale coraz gorzej.

Spróbujmy sobie teraz wyobrazić, że opisana sytuacja w istocie jest obrazem naszej relacji do Pana Boga. To Bóg jest nauczycielem gry na fortepianie, a my uczniami. Gdyby Pan Bóg zastosował wobec nas pierwszy albo drugi model postępowania, byłby sprawiedliwy. My zaś, chcąc, aby był miłosierny, bardzo często nie tylko sądzimy, że trzecie z opisanych rozwiązań jest najlepsze, ale i domagamy się, aby postąpił tak wobec nas.

Miłosierdzie wydaje nam się nieustannym przymykaniem oczu na to, jak się marnujemy, rezygnacją z naszego talentu dla naszej przyjemności, wygody czy dobrej atmosfery, sądzimy, że miłosierdzie jest pobłażliwością wobec naszych własnych wad i słabości, które nam samym szkodzą najbardziej i uniemożliwiają dojście do tego, do czego w głębi jesteśmy naprawdę zdolni i predestynowani. Jednak w relacji z Bogiem nie chodzi o wirtuozerię muzyczną, a o świętość, czyli podobieństwo do Boga i życie Boże.

Jak zatem wygląda „miłosierny” model postępowania? Bardzo trudno to powiedzieć czy przedstawić w szczegółach. Miłosierdzie zawsze jest tak bardzo dostosowane do osoby, tak bardzo zindywidualizowane, że trudno je obiektywnie opisać. Można jednak podać przynajmniej kilka podstawowych zasad.

Przede wszystkim nauczyciel nie powinien nigdy rezygnować z walki o ucznia – dopóki będzie choćby cień szansy, aby jego talent dało się jeszcze wykorzystać. Powinien walczyć o niego dobrocią i srogością – w zależności od potrzeby, „nastawać w porę i nie w porę”. Nawet jeśli uczeń się podda – nauczyciel powinien „wierzyć w niego za niego”, wspierać i mobilizować.

Po drugie, nauczyciel powinien dawać z siebie więcej w stosunku do tego, do czego się zobowiązał. Jeśli przyrzekł godzinę zajęć dziennie – z miłosierdzia powinien dać możliwość uczniowi grać pod swoim kierunkiem tyle, ile będzie chciał i potrzebował.

Po trzecie wreszcie, nauczyciel powinien chcieć doprowadzić ucznia do możliwej dla niego doskonałości. Już nie chodzi wyłącznie o to, aby po jego lekcjach uczeń „poszedł do przodu”, ale aby był naprawdę wirtuozem.

Po czwarte, jeśli miał zamiar być „tylko” nauczycielem od muzyki, teraz powinien stać się tym, kim potrzeba, aby był, żeby uczeń sięgnął doskonałości – lekarzem, przyjacielem, rodzicem, pożyczkodawcą – wszystkim dla wszystkich jego potrzeb.

Czym zatem jest miłosierdzie? Upartą i czynną troską zmierzającą do tego, aby człowiek dostał więcej, niż to, na co zasługuje, czego chce, potrzebuje, aby ostatecznie stał się kimś, kto ma więcej, ale też kimś, kto więcej potrzebuje, więcej chce i na więcej zasługuje.

Prawdziwe miłosierdzie nie ma nic wspólnego z przymykaniem oczu czy odpuszczaniem. Prawdziwe miłosierdzie jest upartą walką o człowieka, o jego szczęście, o jego doskonałość. Jest nieustępliwie cierpliwą miłością, która musi pokonać słabość i grzech kochanego.

Dlaczego właśnie dziś tak bardzo nie rozumiemy miłosierdzia?

Jakie są główne powody, dla których nie rozumiemy dziś miłosierdzia i wciąż mylimy je z pobłażliwością, kapitulacją wobec czyjejś słabości lub z dobroczynnością? Dlaczego dzisiejszy czas jest szczególnie trudny dla zrozumienia i naśladowania przymiotu Bożego, jakim jest miłosierdzie?

Świat jednorazówek

Żyjemy w świecie, w którym właściwie niczego już się nie naprawia. Jeśli coś się zepsuje – wyrzucamy to i kupujemy nową wersję. Najczęściej tak jest nawet taniej, a na pewno wygodniej.

Nawyk ów z rzeczy przenosimy na relacje z ludźmi. Zepsuł się nam przyjaciel? Znajdziemy nowego, nie ma co „na siłę” zmuszać starego przyjaciela i samego siebie do jakiejś wytężonej pracy nad polepszeniem i wydoskonaleniem naszej relacji. Zepsuł się mąż? Zepsuła się żona? No cóż – nic na siłę, nie ma co walczyć wbrew sobie i drugiemu.

Miłosierdzie jest upartą chęcią nie tylko naprawiania, ale też ulepszania. Jeśli zepsuł się mój przyjaciel – będę o niego walczył do upadłego i to nie tylko po to, by stał się takim, jakim był, lub by nasza relacja wróciła na dawne tory, ale by była lepsza i by on stał się lepszy, niż był. Miłosierdzie nikogo nie wyrzuca do kosza, ale też nikogo nie odkłada na półkę. Miłosierdzie uparcie naprawia w taki sposób, by naprawiany był lepszy niż przed zepsuciem.

Tolerancja

Żyjemy w świecie, który każe nam nie tyle walczyć o siebie nawzajem, ile raczej się mijać. Z jednej strony tolerujemy nasze wzajemne grzechy, a z drugiej wykluczamy się wzajemnie i porzucamy z powodu zwykłych przywar czy gustów. Tolerancja rozumiana tak, jak rozumie ją dzisiejsza ulica, jest jednym z głównych wrogów miłosierdzia.

Instant

Młyny Boże mielą powoli, a miłosierdzie jest jednym z nich. Niekiedy trzeba lat, aby pozwolić Panu Bogu coś w nas wyszlifować, skruszyć czy wybudować. Trzeba lat, aby uporać się z wadą naszego współmałżonka, przyjaciela, brata.

A my żyjemy w świecie fastfood i cywilizacji instant. Wszystko musi być szybko i na już. Nie potrafimy czekać. Chcemy mieć natychmiastowy efekt, skutek, sukces. A miłosierdzie to narzędzie, za którego pomocą dokonuje się napraw na wieczność, niekiedy bardzo powoli.

Wizerunek

Miłosierdzie musi wiedzieć, o co walczyć. Nie interesuje się tym, jak coś wygląda, ale jakie jest naprawdę. Nie zadowala się tym, że ktoś dobrze się zapowiada albo że ma dobre chęci. Pyta „bezlitośnie”, czy rzeczywiście konkretny człowiek zmierza w dobrą stronę, czy realizuje swoje „zapowiadanie się”, czy wciela dobre chęci. Miłosierdzie jest jak dobry nauczyciel, którego nie da się zagadać, oszukać wizerunkiem, rozmiękczyć. Zawsze potrafi zobaczyć, w jakim stanie naprawdę jest uczeń, i solidnie o niego zawalczyć.

Innych tego rodzaju cech naszej współczesnej mentalności, które są cechami radykalnie sprzecznymi z miłosierdziem, można by wymienić jeszcze kilka. Czy to dziwne? Chyba nie. Miłosierdzie jest na wskroś cnotą chrześcijańską, a chrześcijaństwo było, jest i chyba zawsze pozostanie „znakiem sprzeciwu”.

Tekst ukazał się w piśmie braci studentów Teofil 2 (35)/2016

numer35s-copy