Czasem moja modlitwa nie jest elegancka, w skupieniu i na kolanach. Tylko w ulicznym hałasie i pośpiechu.
Modlitwa różańcowa towarzyszy mi od bardzo dawna. Najpierw, w dzieciństwie, była elementem kościelnej rzeczywistości. Pierwsza Komunia Święta wywołała gorliwość, dzięki której chętnie uczestniczyłam w różnych nabożeństwach. Było w tym coś tajemniczego, choć zupełnie wtedy nie zastanawiałam się nad głębszym sensem tej modlitwy.
Potem, po latach nieobecności w Kościele, odkryłam różaniec w dominikańskiej parafii. Na drodze powolnego powrotu do wiary był kołem ratunkowym, drabiną, po której można się było wspinać do Pana Boga, tak po prostu, bez specjalnych zabiegów i przygotowań. Stał się codziennością, modlitwą, która jest zawsze pod ręką, odmawianą w podróży, w drodze do pracy, na przystanku tramwajowym, w poczekalni u lekarza… . Małe dziesiątki różańca zagościły na stałe w każdej torebce, turystycznych plecakach, kieszeniach. Wiele zostało zgubionych, kolejne przybywały – kupowane lub ofiarowane przez kogoś.
Kiedy postanowiłam wejść do Zakonu, przez złożenie przyrzeczeń życia zgodnego z duchem św. Dominika i przepisami Reguły Fraterni Świeckich św. Dominika, przeczytałam w tejże Regule, że różaniec jest jednym ze źródeł, z których świeccy dominikanie czerpią siłę na drodze swojego powołania, jednocześnie kontemplacyjnego i apostolskiego.
Deklaracje Generalne z 1987 roku w punkcie siódmym przypominają, że różaniec, który za pośrednictwem Błogosławionej Dziewicy Maryi wznosi umysł do zażyłej kontemplacji tajemnic Chrystusa jest tradycyjnym nabożeństwem Zakonu. Dlatego też świeckim braciom i siostrom św. Dominika zaleca się codzienne jego odmawianie. Praktykowana rzeczywistość została formalnie potwierdzona i przypieczętowana.
O co modlę się na różańcu? O wszystko. Najczęściej po prostu powierzam w tej modlitwie bieżącą chwilę, dzień, wydarzenia, ludzi, których spotykam, problemy i lęki. Czasem są to konkretne intencje – własne lub powierzone przez innych.
W mojej świadomości – tak jak przed laty – cały czas jest przekonanie, że za pomocą różańca, przez wstawiennictwo Maryi, mogę błyskawicznie nawiązywać relację z Bogiem. Taka podręczna ładowarka, która zabezpiecza przed wyczerpaniem duchowych baterii.
Oczywiście – nie zawsze bywa łatwo. Czasem dopadają mnie wyrzuty sumienia, że moja różańcowa modlitwa nie jest elegancka, celebrowana w skupieniu i na kolanach, tylko w ulicznym hałasie i pośpiechu. Nie jestem też w stanie, przyznaję, skupić się na uważnym rozważaniu wszystkich tajemnic, to gdzieś umyka, jest zagłuszone myślami dotyczącymi realiów mojego życia lub po prostu rozproszeniami.
Wierzę jednak, że Pan Bóg nie ma o to pretensji. Tak jak ojciec nie gniewa się na dziecko, które trzymając go za rękę, jednocześnie zajmuje się innymi sprawami, zatrzymuje wzrok na napotkanych przedmiotach, czasem się oddala. Ważniejsze, że chce tę rękę chwytać ciągle na nowo, by z wzajemnego dotyku czerpać bezpieczeństwo i siłę. Po to właśnie mam różaniec.