Czy nasz kontynent pozostanie „niepłodną babcią”?
Żyjemy na skrzyżowaniu. Życie cywilizacji i kultur, państw i narodów, rodzin i pojedynczych ludzi jest życiem na rozstajach tworzonych przez kolejne wybory. Decidere – znaczy „uciąć” albo „odpaść”. W każdej podjętej decyzji zawarta jest też eliminacja, odcięcie innych możliwości działania.
Potem owe decyzje przyoblekają się w kolejne konsekwencje, te zaś się kumulują jak kilometry wspólnie przebywanej drogi. Staramy się przewidywać potencjalne efekty naszych działań, rozważać fakultatywne trasy dojścia, tworzymy alternatywne scenariusze, uczymy się zarządzania ryzykiem, ale i tak bezustannie nas zaskakują całkowicie nieprzewidziane wyzwania.
Życie na rozstajach jest wpisane w kondycję homo viator – wędrowców po ścieżkach czasu spowitych mgłą niepewności.
„Musimy kroczyć naprzód ku temu, co nieznane, niepewne i niebezpieczne, używając rozumu za przewodnika ku obojgu – ku bezpieczeństwu i wolności” – kończył „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie” Karl Popper. Idziemy ku nieznanemu ze świadomością, że każda decyzja oznacza zawężenie pola możliwości – zwrot ku wolności oznacza zmniejszenie poczucia bezpieczeństwa, a skręt w stronę bezpieczeństwa oznacza ograniczenie wolności.
Religia postępu
Żyjemy na skrzyżowaniu. Ta oczywista konstatacja faktu od setek tysięcy lat przynależnego do kondycji człowieka, wpisanego wręcz w ludzki genotyp, nie zwalnia nas od refleksji nad naturą podejmowanych wyborów i rozeznawaniem istniejącej pomiędzy nimi hierarchii. W Polsce, w całej naszej części Europy, gdy nader często bywały zagrożone i bezpieczeństwo, i wolność, jesteśmy tego szczególnie świadomi.
Także bowiem w najnowszych dziejach dane nam było poznawanie meandrów, jakimi toczy swe wody beznamiętna rzeka historii, oraz płacić wysoką cenę za poszukiwanie nieoznaczonych przez nikogo szlaków wiodących ku bezpieczeństwu i wolności.
A jednak wszyscy przeczuwamy, że wybór drogi na skrzyżowaniu, na którym A.D. 2016 stanęła Europa, nie jest zwykłą decyzją, lecz przyniesie dalekosiężne konsekwencje sięgające kolejnych pokoleń.
Sądzę – nie pretendując do bycia oryginalnym – że powody, które naszym dzisiejszym wyborom nadają historycznego dramatyzmu, leżą w dość odległej przeszłości. Ich korzeni należy szukać w uldze, naiwności oraz pysze, którym uległy europejskie elity na progu XVIII stulecia.
W uldze, bo powoli opadał mrok fanatyzmu oraz ideologicznego wykorzystywania chrześcijaństwa, przez 200 lat spowijający Europę. W naiwności, bo owemu poczuciu ulgi towarzyszyła wiara, że eliminacja religii z forum publicznego przyniesie erę oświeconego rozumu, powszechnej tolerancji i niczym niezmąconego pokoju, kantowskiego ewigen Frieden. W pysze wreszcie, bo dzięki wielkim sukcesom nauki i ekonomii uznano, że postęp ludzkości nie ma już granic.
„Postępując zgodnie z rozumem – pisał w 1700 roku Claude Gilbert – zależni jesteśmy wyłącznie od siebie, przez co stajemy się niejako bogami”. W tej atmosferze zrodziła się „religia postępu” – religio progressions – na trzy kolejne stulecia opanowująca większość najświetniejszych umysłów Zachodu.
Pomimo mniejszych i większych wojen pustoszących Europę, których kulminacją stały się dwie hekatomby o światowym zasięgu, pomimo okrucieństwa mniejszych i większych rewolucji, pomimo uzasadnianych naukowo dwóch totalitaryzmów, które dramatycznie poszerzyły naszą wiedzę o zniewoleniu człowieka i całych narodów, religia postępu zachowała silną pozycję w kulturze Zachodu. A jej renesans rozpoczął się z chwilą, gdy w dorosłe życie wkroczyła generacja ’68 – pokolenie, które ani grozy wojny, ani totalitarnego strachu już nie zaznało.
Rzekłbym, że dorosło wtedy pierwsze pokolenie zmodyfikowane genetycznie, generacja GMO, w której genotypie gen odpowiedzialny za poczucie napięcia powstającego pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością zastąpiono genem harmonii istniejącej między wolnością i bezpieczeństwem. Postęp ludzkości miał odtąd prowadzić i do pokoju, i do absolutnej swobody. Make love not war i „zabrania się zabraniać” były kwintesencją manifestu tej generacji.
Znamienity francuski historyk idei Alain Besancon twierdzi, że – jeśli chodzi o przemianę mentalną – dokonała się wtedy rewolucja, której skutki można porównywać jedynie z rewolucją amerykańską oraz francuską w XVIII wieku. Paradoksalnie, wydarzenia Jesieni Ludów w 1989 roku jeszcze umocniły tę wiarę w nieuchronny postęp rodzaju ludzkiego lub nawet w koniec historii, której zwieńczeniem miała być liberalna demokracja w wersji zachodniej.
Przyjemność bez zobowiązań
Dlaczego o tym piszę? Czy rozważając problem uchodźców w 2016 roku, trzeba sięgać do wojen religijnych, oświecenia i rewolucji francuskiej? Czy historiozofia to tylko piękna choroba, szczególnie łatwo zarażająca Polaków i – szerzej – mieszkańców naszej części Europy?
Być może. Chcę jednak uzasadnić tezę, że to religio progressions w znacznej mierze odpowiada za kryzys europejski, którego pierwsze i łagodne, powtórzmy: dopiero pierwsze i jak dotąd łagodne, symptomy objawiły się w ostatnich latach.
Sądzę bowiem, że to „religia postępu” jest także odpowiedzialna za eskalację problemu uchodźców do dzisiejszych rozmiarów. Rzecz jasna nie piszę o „postępie” jako takim, ale o jego kulcie, o „religii postępu”. Nie postęp bowiem, częstokroć olśniewający, który się dokonał przez wieki, jest problemem Europy, ale wiara w jego samorzutność, w to, że dokonuje się on niejako automatycznie.
„Idea ta znieczuliła Europejczyków i Amerykanów na owo głębokie poczucie zagrożenia będące istotą człowieka – ostrzegał Ortega y Gasset. – Jeżeli bowiem postęp ludzkości ma charakter konieczny, znaczy to, że możemy odrzucić naszą czujność, nie przejmować się, nie podejmować odpowiedzialności, czyli, jak powiadamy, leżeć brzuchem do góry”.
Współczesną Europę stworzyły trzy warstwy – pamiętać też trzeba o jej greckich, rzymskich, żydowskich, arabskich i azjatyckich korzeniach. Fundament i podstawa to warstwa Christianitas, która zszyła w jeden organizm niezliczone wierzenia i plemiona, dając im wspólną wiarę, kodeks etyczny oraz kulturę.
Druga to warstwa kontynentalnego oświecenia, która – wobec wcześniejszej rabies theologica (zaciekłości teologicznej) – była w znacznej mierze tworzona w opozycji do warstwy pierwszej. A nad nimi – po doświadczeniu grozy totalitaryzmów – tworzona w opozycji do obu – koncepcja społeczeństwa otwartego, która szybko obrosła w powierzchownie rozumiane multi-kulti oraz doktrynę o końcu narracji wielkich i nowej erze narracji słabych czy polinarracji.
Druga warstwa, oświeceniowa, czerpała garściami z warstwy pierwszej, ale ewangeliczne wartości uznała za naturalne, obiektywne oraz uniwersalne i oderwała je od Objawienia. Była – używając dopuszczalnego uproszczenia – projektem stworzenia poprawionej przez „oświecony rozum” wersji chrześcijaństwa oderwanej od niepotrzebnego już Jezusa Chrystusa, a tym bardziej od historycznego szkodnika – Kościoła. Bardzo trafnie nazwał ten proces Romano Guardini – to „moderne Unredlichkeit”, nowożytna nierzetelność, gdyż – jak pokazała historia – była to raczej dokonana na wielką skalę „kradzież intelektualna” niż stworzenie chrześcijaństwa w wersji 2.0. To wtedy pojawiła się „religia postępu”, a determinizm newtonowskiej fizyki i smithowskiej ekonomii stał się podwaliną nowej wiary.
Trzecia warstwa, nazwijmy ją postmodernistyczną, przejąwszy od warstwy oświeceniowej religio progressions oraz niechęć do chrześcijaństwa, dodała do tego dogmat o względności prawdy oraz wszelkich wartości (nazwany przez Benedykta XVI „dyktaturą relatywizmu”), dzięki czemu szybko stała się intelektualnym i etycznym usprawiedliwieniem filozofii „leżenia brzuchem do góry”.
I w duchu owej filozofii od półwiecza rozwiązywano większość problemów społecznych Europy. Nietrudno przecież było przewidzieć, że konsekwentne deprecjonowanie życia rodzinnego oraz promowanie wszechobecnej erotyki musi zaowocować kryzysem demograficznym. Ale Lust ohne Last (przyjemność bez zobowiązań) przeważyła.
Wartości europejskie i multi-kulti
Odpowiedzialność zdejmowano już teraz, w dniu dzisiejszym, wierząc w automatyzm postępu, w to, że jutro samo się o siebie zatroszczy. Jeżeli słabła efektywność gospodarki, to symptomy kryzysu zamieniono na wishful thinking nazwane „strategią lizbońską”, a gdy okazała się ona iluzją, to ów koncert życzeń wymieniono na inny – strategię „Europa 2020”, a realne wskaźniki poprawiono, dopisując do PKB dochody z prostytucji, handlu narkotykami i przemytu.
Jeżeli zaspokojenie chęci posiadania groziło niewypłacalnością, która przez wieki oznaczała dyshonor, to nie zmieniano zasady: take the waiting out of wanting (nie zwlekaj z zaspokojeniem zachcianek), tylko zmieniano moralną ocenę długu, uznając go za rzecz naturalną zarówno w życiu państw, jak i jednostek. A jeżeli brakowało pieniędzy, zawsze można było wprowadzać na rynek kolejne aktywa spekulacyjne.
Przypomnijmy, że w 1975 roku na 1 dol. wytworzonej wartości dodanej przypadało 0,5 dol. wymienione na rynkach finansowych, a w 2010 roku na takiego samego dolara przypadało już 25 dolarów wymienionych na rynkach finansowych. A gdy banki zaczęły dostrzegać ryzyko tego zjawiska, które doczekało się nazwy „finansjalizacja”, to błyskawicznie rozbudowano słabo uregulowaną prawnie sferę shadow banking (parabanków), która w 2012 objęła już połowę transakcji.
Owszem, operacje stawały się coraz bardziej ryzykowne, ale wtedy należało ubezpieczyć się od ryzyka, a potem owo ubezpieczenie znów od ryzyka ubezpieczyć, aby w ten sposób całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwa z naszego życia.
Podobnie zaczęto „rozwiązywać” w Unii Europejskiej problem uchodźców. Od lat zamykano oczy na jego istnienie. Ale nawet gdyby taki problem przypadkiem się objawił, to – twierdzono – „wartości europejskie” (cokolwiek by to miało znaczyć) oraz dogmatycznie rozumiana doktryna multi-kulti nakazują nam go ignorować, tym bardziej – kolejny przejaw hipokryzji – że dostarcza on taniej siły roboczej, która wypełnia luki powstające na rynku pracy.
Co przyciąga owych uchodźców do Europy? Wypracowany przez wieki dobrobyt. Także wolność pozwalająca ludziom żyć wedle swoich przekonań oraz upodobań. Trzeba jednak zarazem pamiętać, że od 1945 roku europejska wolność też jest wolnością zmodyfikowaną. Jest wolnością GMO, bo gen odpowiedzialny za istnienie napięcia pomiędzy wolnością i bezpieczeństwem zamieniono na gen stymulujący „leżenie brzuchem do góry”.
Czy się to komuś bowiem podoba czy nie, nasza wolność jest dzisiaj kupowana na kredyt kosztem bezpieczeństwa. Przecież obronę zapewnia Europie nie Unia, lecz NATO. A trzeba pamiętać, że nieefektywnie rozproszone wydatki na zbrojenia wszystkich państw UE nawet po zsumowaniu stanowią jedynie 40 proc. tego, co na armię wydają Stany Zjednoczone.
Ale dobrobyt, wolność i bezpieczeństwo w Europie są faktem. Tę atrakcyjną dla uchodźców triadę z wysiłkiem, częstokroć w bólach, niekiedy wyzyskując innych, wypracowano na Starym Kontynencie przez wiele kolejnych stuleci.
Nowy człowiek
Czy zatem mamy obowiązek pomagania uchodźcom? Najpierw trzeba to pozornie proste i jednoznaczne pytanie uwolnić od stereotypów i gier politycznych, które zdominowały dzisiejszą Europę. Lewica bowiem – terminów „lewica” i „prawica” będę używał umownie, w ich wersji raczej skrajnej i ideologicznej – jest mniej zakorzeniona w tradycji i przywiązuje nikłą wagę do naturalnych wspólnotowych więzi (rodzina, Kościół, naród), najczęściej uważając je za balast utrudniający proces tworzenia „nowego człowieka”. Dlatego też łatwiej będzie lekceważyła problem bezpieczeństwa i – z typowym dla niej przekonaniem o jej monopolu na humanitaryzm i prawa człowieka – wszystkich inaczej myślących traktować będzie, w łagodniejszej wersji, jako „ksenofobów” i „egoistów”, a w wersji niezłagodzonej jako „rasistów” oraz „faszystów”.
Z kolei prawica, skoncentrowana bardziej na lokalnych problemach niż na indywidualnych swobodach, z jednej strony będzie silnie wyczulona na naruszenie poczucia bezpieczeństwa, ale ze strony drugiej, dla poszerzenia swojej bazy politycznej, będzie zarazem dążyła do wywołania poczucia powszechnego zagrożenia. Lewica zatem będzie ignorowała zagrożenie terroryzmem oraz problemy napięć na tle różnic kulturowych i religijnych, prawica zaś będzie się starała „zarządzać strachem”, nie uświadamiając sobie, jak niesłychanie niebezpieczne i łatwopalne jest to polityczne paliwo.
Zauważmy przy tym, że zarówno lewica postulująca „przezroczystość” europejskich granic, jak i prawica chcąca owe granice otoczyć zwojami kolczastego drutu, nadal nie próbują rozwiązywać nabrzmiewających problemów, lecz postępują w duchu owej wygodnej europejskiej filozofii „leżenia brzuchem do góry”.
Dlatego, myśląc o problemie uchodźców, należy dla uczciwości intelektualnej oraz moralnej odróżnić – pamiętając, że nie da się ich całkowicie odseparować – uchodźców z pożogi wojennej od migrantów ekonomicznych poszukujących lepszego życia oraz od terrorystów chcących zniszczyć naszą cywilizację.
Mówiąc o terrorystach, trzeba zarazem pamiętać zarówno o tym, że znikoma ich część przybywa wraz z uchodźcami, że sporo z nich ma od dawna unijne paszporty, jak i o tym, że zazwyczaj wzrastają i znajdują oparcie w dzielnicach zamieszkałych przez imigrantów oraz uchodźców. Z kolei mówiąc o imigrantach, trzeba pamiętać zarówno o prawie człowieka do godnego życia i o kryzysie demograficznym w Europie, jak i o zlimitowanych możliwościach socjalnych państw oraz lokalnych społeczności, a także o tym, że imigranci ekonomiczni wcale nie marzą o zamieszkaniu w Polsce, na Węgrzech czy Litwie, ale ich celem są przede wszystkim Niemcy oraz Wielka Brytania.
I – na to zgadzamy się wszyscy – terrorystów należy tropić, ścigać, surowo karać oraz eliminować warunki sprzyjające ich edukacji i rekrutacji. Imigrantom zarobkowym natomiast należy wielkodusznie pomagać, ale wedle możliwości poszczególnych krajów. Stąd wszelkie unijne odgórne ustalenia kwot oraz kar jest szkodliwym, biurokratycznym absurdem, co gorsza, istotnie deformującym najpoważniejszą kwestię – problem uchodźców.
Jak pomagać
W ten sposób powracamy do naszego pytania. Czy istnieje obowiązek pomagania uchodźcom? Mimo złożoności problemu nie mam w tej mierze żadnych wątpliwości. Jestem tego pewien jako chrześcijanin. Są to przecież nasi bracia oraz siostry przemocą pozbawieni ojczyzny i ojcowizny, poranieni duchowo oraz fizycznie, pogrążeni w żałobie po stracie bliskich.
Owszem, ich przyjęcie częstokroć rodzi lokalnie spore problemy. Ale „fakt, że prace apostolskie na rzecz migrantów spotykają się czasem z nieufnością czy wręcz wrogością otoczenia, nie powinien w żadnym przypadku stać się przyczyną rezygnacji z tego dzieła solidarności – powołam się na Jana Pawła II. – Nakaz zawarty w słowach Jezusa: »Byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie« pozostaje całkowicie w mocy w każdych okolicznościach i jest wyzwaniem dla sumienia wszystkich, którzy chcą iść Jego śladami”.
Nie mam też tych wątpliwości jako Polak pamiętający o ponad 100 tys. polskich uchodźców z sowieckiej niewoli przyjętych w Persji w 1942 roku, o setkach tysięcy rodaków przyjętych na początku II wojny światowej przez Węgrów oraz Rumunów, a po jej zakończeniu przez przedstawicieli „wolnego świata”. Nie mam też wątpliwości jako człowiek, opowiadając się – za Janem Pawłem II – za „globalizacją solidarności”. Moje doświadczenie sprzed 30 lat o powszechnej w Europie, obu Amerykach, aż po Australię i Japonię „solidarności z »Solidarnością«”, nie pozwala mi sądzić inaczej.
Jeżeli więc odpowiemy pozytywnie na pytanie: czy mamy pomagać uchodźcom, tym bardziej stają przed nami pytania, JAK im powinniśmy pomagać. Czerpiąc swą wiedzę jedynie z drugiej ręki, nie jestem w tej mierze ekspertem. Wiem jednak, że „filozofia leżenia brzuchem do góry” nieuchronnie będzie multiplikowała problemy.
Po pierwsze zatem, powinno się zwiększyć zaangażowanie Europy w miejscach i w otoczeniu konfliktów. Także militarne. Tym bardziej polityczne. Ważne jest też nałożenie ścisłego embarga na sprzedaż broni oraz na kupno ropy od terrorystów. Ale najważniejsze jest zaangażowanie humanitarne: społeczno-edukacjno-charytatywne (woda i żywność, ale też szpitale i szkoły, edukacja obywatelska, wsparcie dla wolontariuszy z Europy, obecność naszych mediów). Mieści się w tym również polityczne i ekonomiczne wsparcie dla państw leżących w pobliżu konfliktów oraz stworzenie systemu parawizowego do UE, a więc europejskiej służby dyplomatycznej wspieranej przez miejscowych pracowników, pozwalającej ocenić na miejscu potrzebę emigracji do Europy.
Po drugie, zaostrzenie kontroli granic oraz konsekwentna walka z gangami przemytników i handlarzami ludźmi.
Po trzecie, ustalenie i przestrzeganie warunków pobytu na emigracji. Jak długi winien to być okres? Jakie są oczekiwania socjalne przybyszów? Dalej, ustalenie zasad sprowadzania osób spokrewnionych, tworzenie możliwości pracy, ustalenie możliwości poruszania po UE, racjonalny plan dyslokacji przybyszów, wspieranie organizacji i wolontariuszy pomagających migrantom. Celem powinno być umożliwienie uchodźcom jak najszybszego powrotu do ojczyzny, a jeżeli to niemożliwe, stworzenie – i wymaganie – programu integracyjnego (nie asymilacji, ta bowiem zawsze musi być całkowicie dobrowolna!).
Deklaracje nie wystarczą
Jeśli ktoś chce zamieszkać w naszym domu, powinien szanować warunki przestrzegane przez jego mieszkańców. Konieczna więc jest znajomość języka oraz kultury danego kraju, szacunek dla praw człowieka i narodowego prawodawstwa, czyli uznanie elementarnych zasad normujących życie wspólnoty politycznej. I wtedy, w sposób nieunikniony, pojawia się skomplikowany problem, zwłaszcza gdy mówimy o radykalnych wersjach islamu, którym jest podstawowe prawo człowieka – wolność wyznawania religii. Dlatego raz jeszcze cofnijmy się do czasu oświecenia.
To bowiem w oświeceniu bogaty i wielowymiarowy świat wiary w Boga, a także w bogów, objęto ogólnikowym terminem „religia”, nie próbując analizować różnic zachodzących nie tylko w świecie chrześcijańskim, ale także pomiędzy tak różnymi religiami jak islam oraz judaizm, buddyzm (który raczej jest filozofią), a także szintoizm oraz dżinizm, mitraizm, sikhizm, animizm czy zoroastryzm. To potężne intelektualne uproszczenie połączone z zasadą eliminowania religii z życia publicznego (ideologia laicité) oraz niezłomnym przekonaniem o nieuchronności procesu sekularyzacji, zdawało się eliminować problem wiary w Boga z ludzkich dziejów w duchu filozofii „leżenia brzuchem do góry”.
Przypomnę przy okazji, jako przykłady oświeceniowo-unijnej laicité, że w projekcie konstytucji UE (2004) wymieniono rozliczne źródła tożsamości europejskiej, konsekwentnie pomijając chrześcijaństwo, co Bronisław Geremek określił mianem „historycznej ignorancji i represywnej amnezji”. Natomiast w traktacie lizbońskim (2009) w wersji angielskiej i francuskiej ze sformułowania „duchowo-religijne dziedzictwo” wyrzucono słowo „religijne”. Rzeczywistość jednak coraz bardziej okazuje intelektualne prostactwo oraz fałszywość założeń o nieuchronnym zmierzchu ludzkiej religijności i dążeniu do powszechnej sekularyzacji.
Władza polityczna winna się kierować zasadami sprawiedliwości oraz dobra wspólnego i nie ingerować w struktury żadnej religii, o ile nie narusza ona owych zasad. Nie powinna więc faworyzować żadnej religii, ewentualnie wspomagać je wtedy, gdy popierają one dobro wspólne, oraz domagać się od ich wyznawców przestrzegania pokoju społecznego. Jak przed wiekami sformułował to kanclerz Francji Michel de l’Hôpital: „Nie chodzi o to, która religia jest prawdziwa, lecz jak można żyć pospołu”.
Problem w tym, że same deklaracje nie wystarczają. W każdej bowiem religii odnaleźć można pochwały pokoju głoszone przez jej eminentnych wyznawców. Także elementy tolerancji są obecne w rozlicznych świętych tradycjach. Powoływanie się na piękne precedensy nie może być zatem – z punktu widzenia władzy państwowej, która troszczy się o wolność i bezpieczeństwo swoich obywateli – dostatecznym kryterium oceny danej religii. Dlatego też chciałbym podać trzy bardziej uniwersalne kryteria pomagające ocenić, na ile konkretna religia szanuje wolność i sprzyja zachowaniu pokoju.
Po pierwsze, warto zbadać, czy dana religia szanuje wolność sumienia i uznaje wolność religijną za normę, a empiryczną tego miarą jest reakcja na odejście uczestnika danej wspólnoty. Mieści się tu bowiem zarówno modlitwa za utraconego wyznawcę, poprzez różne formy bojkotu apostaty, aż po jego zagrożenie fizyczne i karę śmierci.
Po drugie, należy ustalić, czy w strukturę danej religii wpisana jest separacja władzy politycznej i religijnej (a więc i uznanie istnienia rozłącznych porządków prawnych – świeckiego i religijnego). Połączenie obu władz zagraża bowiem strukturalnym używaniem polityki do osiągania celów religijnych oraz religii do celów politycznych.
Po trzecie, trzeba rozważyć, czy dana religia ma potencjał ideologiczny, to znaczy, czy w swojej doktrynie zawiera konkretny, uszczegółowiony projekt życia wspólnoty i nakaz jego całościowej realizacji w życiu społecznym. Wtedy bowiem istnieje realna pokusa, przynajmniej pośród jej skrajnych wyznawców przyśpieszyć realizację owego projektu, sięgając po przymus, także po akty terroru.
Z punktu widzenia społeczeństw ceniących zarówno swoje bezpieczeństwo, jak i wolność, są to racjonalne kryteria sprawiedliwie dystyngujące wszelkie religie oraz wyznania. I każde państwo ma prawo oraz obowiązek, by – w imię dobra wspólnego – domagać się przestrzegania powyższych zasad i bronić się przed ich nadużyciem.
Wolność i bezpieczeństwo podlegają duchowej zasadzie Heisenberga. Im bardziej koncentrujemy się na wolności, tym bardziej rozmywa się nasze bezpieczeństwo, a koncentracja na bezpieczeństwie prowadzi do tego, że coraz „słabiej oznaczona” jest nasza wolność. Obrona wolności nieuchronnie dokonuje się kosztem bezpieczeństwa.
Aby więc podjąć ryzyko obrony wolności, nie może ona być pojęciem jałowym, pustą indywidualną swobodą. Nie wystarczą chwytliwe hasła: „make love not war” i „zabrania się zabraniać”. Wtedy zawsze zwycięży logika wymyślanych ad hoc formuł w rodzaju: nie będziemy umierać za Gdańsk czy też: better red than dead – zatryumfuje logika kapitulacji wolności.
W życiu społecznym muszą więc istnieć wartości, które wolności nadają znaczenie, czynią ją wolnością usensownioną. To właśnie takie wartości, przekraczając dialektykę wolności i bezpieczeństwa, konstytuują nas jako wspólnotę. Wszelkie bowiem formy życia wspólnotowego, w przeciwieństwie do zrzeszeń, stowarzyszeń czy porozumień, tworzą pospołu wyznawane wartości. I to wartości niekoniunkturalne, a więc takie, których gotowi jesteśmy bronić, nawet gdy naruszone zostaje nasze bezpieczeństwo.
Czy Europa kierująca się filozofią „leżenia do góry brzuchem” wyznaje jakieś wartości, dla których jest gotowa wystawić na szwank swoje bezpieczeństwo?
Christianitas, oświecenie i postmodernizm
Odpowiedź – jak sądzę – jest negatywna. Po pierwsze, dominujący dziś w kulturze Europy postmodernizm konsekwentnie relatywizuje wszystkie wartości. Wszystkie wartości są bowiem jedynie mniej lub bardziej akcydentalnymi produktami danej kultury, a wszystkie kultury są równe. Czy jednak znajdzie się ktoś, kto będzie umierał za przypadkowe twory przypadkowej kultury? Śmiem wątpić…
Po drugie, owe trzy warstwy: Christianitas, oświecenie i postmodernizm, które składają się na kulturę Europy, są zarazem z sobą w konflikcie i dążą do wzajemnego osłabienia. Jeżeli jednak jest prawdą, iż rdzeniem wielowymiarowej europejskiej tożsamości jest kultura chrześcijańska oraz że ta prawda jest od 300 lat po dziś dzień co najmniej ignorowana, a znacznie częściej zwalczana, to z punktu widzenia medycyny jest to przykład choroby autoimmunologicznej, w której organizm atakuje samego siebie. Z punktu widzenia psychiatrii jest to przypadek konfliktu tożsamości, DID – dissociative identity disorder, w którym ta sama osoba posiada parę całkowicie odrębnych tożsamości. Co gorsza, w przypadku Europy są one w głębokim konflikcie. Dlatego Europa nie jest dziś świadoma ani kim jest, ani jakie cele jej przyświecają. A nie posiadając swojej tożsamości, mimo napierających zewsząd wyzwań, nie wie ani czego winna bronić, ani też do czego powinna dążyć.
Dlatego problem uchodźców w Europie tylko wtórnie jest problemem uchodźców. Przede wszystkim jest dziś problemem Europy.
Czy istnieje rozwiązanie tego problemu? Nikt tego nie wie. Przed ponad 30 laty Jan Paweł II stosował wobec Starego Kontynentu pedagogikę nadziei: „Kieruję do ciebie, stara Europo, wołanie pełne miłości: Odnajdź siebie samą! Bądź sobą! Odkryj swoje początki. Tchnij życie w swoje korzenie. Tchnij życie w te autentyczne wartości, które sprawiały, że twoje dzieje były pełne chwały, a twoja obecność na innych kontynentach dobroczynna. Odbuduj swoją jedność duchową w klimacie pełnego szacunku dla innych religii i dla prawdziwych swobód. Oddaj cesarzowi to, co cesarskie, Bogu zaś to, co Boskie. Nie chełp się swoimi podbojami, pomna na ich możliwe negatywne konsekwencje. Nie zniechęcaj się z powodu zmniejszania się twojego znaczenia w świecie czy też z powodu kryzysów społecznych i kulturalnych, które cię dotykają. Możesz jeszcze być latarnią cywilizacji i bodźcem postępu dla świata”. (Santiago de Compostela, 9 XI 1982 r.)
Wrażenie zmęczenia
Rok temu jego następca Franciszek w Parlamencie Europejskim był już wyłącznie pesymistą w ocenie kondycji Europy: „Można zauważyć, że w ostatnich latach, obok procesu rozszerzania Unii Europejskiej, rośnie nieufność obywateli do instytucji uznawanych za odległe, zajmujące się ustanawianiem przepisów postrzeganych jako dalekie od wrażliwości poszczególnych narodów, jeśli nie wręcz szkodliwe. Z wielu stron wyłania się ogólne wrażenie zmęczenia, starzenia się Europy będącej babcią, która nie jest już płodna i nie tętni życiem. Z tego względu wydaje się, że wielkie ideały, które inspirowały Europę, straciły siłę przyciągania, zostały zastąpione przez biurokratyczne, techniczne mechanizmy swoich instytucji”.
Nie wiem, czy uda się jeszcze wskrzesić nadzieję papieża z Polski, czy też zwycięży pesymizm Franciszka. Jedno jednak jest pewne: czas leżenia brzuchem do góry skończył się bezpowrotnie.
Tekst o. Macieja Zięby, zatytułowany „Koniec leżenia brzuchem do góry”, ukazał się w „Plusie Minusie”(„Rzeczpospolita”) z datą 28-29 maja 2016 roku. Jest on poszerzoną wersją wystąpienia o. Macieja Zięby na konferencji REFUGEES – Europe at the Crossroads zorganizowanej przez Węgierski PEN Club w Budapeszcie 9 maja 2016 roku.