Błogosławiony Jacek Maria Cormier. Kolejny dominikański święty

Był taki czas, że we Francji nie było dominikanów. Władze świeckie w czasie rewolucji francuskiej skasowały zakon i skazały go na wymarcie. Nie była to niechęć wyłącznie do braci kaznodziejów – ten sam los spotkał też inne zgromadzenia.

Trzeba było, żeby dorosły dwa pokolenia, czyli około czterdziestu lat, by Duch się skutecznie upomniał o francuską prowincję dominikanów. Wtedy właśnie ksiądz, a potem ojciec Lacordaire rozpoczął starania o zgodę władz świeckich na jej odtworzenie.

I odniósł sukces – w 1850 roku znów oficjalnie otwarto nowicjat i jednym z pierwszych braci, którzy do niego wstąpili, był młody ksiądz z diecezji orleańskiej Ludwik Stanisław Henryk Cormier.

Pod mocnym patronatem

Wcześnie stracił ojca, wkrótce potem brata. Powołanie odkrył w sobie w tak młodym wieku, że musiał uzyskać dyspensę dopuszczającą go do święceń przed uzyskaniem odpowiedniego wieku.

Jeszcze jako seminarzysta został dominikańskim tercjarzem, a dodajmy, że był w niższym seminarium księży sulpicjanów, z których wywodził się Ludwik Maria Grignon de Montfort. Szerzony przez niego kult maryjny był tam wciąż jeszcze tak żywy, że Ludwik Cormier przyjmując dominikański habit, przyjął jako drugie imię Maria. Ażeby całość dobrze ze sobą współbrzmiała duchowo i dominikańsko, pierwsze zapożyczył od naszego Odrowąża.

Ojciec Jacek Maria (Hyacinth-Marie) nie traktował wybranych przez siebie patronów jedynie formalnie – szczerze żył ich kultem. Dlatego na obrazach jest przedstawiany z różańcem i dlatego później jednemu z kandydatów do zakonu z Polski zasugerował wybór imienia po założycielu polskiej prowincji. Ojciec Jacek Woroniecki, bo o nim mowa, nie żałował tego wyboru.

O jeden krwotok za daleko

Brat Cormier został obleczony, ale długo trwało, zanim mógł złożyć śluby wieczyste. Był inteligentny, chętnie się kształcił, miał dar słowa, był religijny – kandydat idealny.

To znaczy byłby taki, gdyby tylko nie te uporczywe krwotoki… Ojcowie w prowincji chcieli go już odesłać z nowicjatu, ale wtedy przyjechał z wizytacją generał dominikanów. Widząc zaangażowanie brata Cormiera, postanowił zabrać go do Rzymu i tam starać się u papieża o dyspensę.

Ten postawił warunek: jeśli przez miesiąc brat nie będzie miał krwotoku, może ślubować. A tu jak na złość ataki następowały tuż przed upływem wyznaczonego czasu. Jeden z nich był tak znaczny, że przełożony wydał zgodę na śluby, przewidując rychły zgon kandydata. Decyzja okazała się zbawienna – Jacek Maria nie tylko przeżył, ale złożywszy śluby, całkowicie odzyskał zdrowie.

Mistrz (od)budowy

A to znaczyło, że mógł wreszcie wykorzystać swój potencjał. Rozpoczął skromnie, od funkcji submagistra nowicjuszy w klasztorze Santa Sabina. Potem wybrano go na przeora w jednym z klasztorów na Korsyce, następnie został pierwszym prowincjałem w Tuluzie i tak dobrze mu to poszło, że został na drugą kadencję. Następnie odbudowywał jako przeor wspólnotę i kościół z klasztorem w Marsylii, po czym znów bracia wybrali go na prowincjała, którym był przez następne dziesięć lat.

Za tą wyliczanką godności kryje się olbrzymia praca włożona w odbudowanie zakonu na tamtym terenie, pomimo oporu władz politycznych i rosnącej laicyzacji społeczeństwa.

Generał bez kapelusza

Później ściągnięto go do Rzymu, a kurialne wróbelki ćwierkały, że ma szansę na kapelusz (czyli godność kardynała). Jednak tu wmieszała się polityka: Watykan nie chciał zadrażniać i tak napiętych stosunków z rządem francuskim, więc ostatecznie ojciec Jacek Maria pozostał przy eleganckiej czerni i bieli. Była w tej politycznej rozgrywce i Boża ręka, bo kilka lat później został generałem zakonu na kolejne dwanaście lat.

Tu także nie spoczął na laurach. Był między innymi jednym z głównych odpowiedzianych za reorganizację kolegium dominikańskiego w Rzymie. Ostatecznie zyskało ono dzięki o. Jackowi Marii rangę studium dla całego zakonu. Wprowadzone tam reformy zapewniły tak wysoką jakość kształcenia, że w 1963 roku nadano mu rangę Papieskiego Uniwersytetu św. Tomasza z Akwinu, pieszczotliwie zwanego Angelicum (od Tomaszowego przydomka „Doktor Anielski”).

Człowiek pokoju i lewitacji

Na co dzień ojciec Cormier żył zwyczajnie po dominikańsku: odmawiał różaniec, kształcił się, modlił w chórze, od czasu do czasu lewitując podczas adoracji Najświętszego Sakramentu. Mówiono o nim, że gdziekolwiek przyszedł lub w cokolwiek się zaangażował, wprowadzał tam pokój.

Zmarł w 1916 roku, a jego kult był tak żywy, że osiemnaście lat później ciało przeniesiono do kościoła San Clemente w Rzymie i pochowano pod ołtarzem. Został beatyfikowany w 1994 roku.

Jest przedstawiany z księgą i różańcem, najczęściej w pozycji siedzącej. Jego ciepło uśmiechnięta twarz, choć wyraźnie naznaczona wiekiem, jest pociągająca i budzi sympatię. Aż trudno uwierzyć, że tak łagodny człowiek tak wiele zmienił w Zakonie Kaznodziejów.

Hyacinth-Marie (Jacek Maria) Cormier – księga, różaniec.

Data wspomnienia – 21 maja