Nie okłamuj się, że nie masz czasu.

Gdy po raz kolejny słuchamy z ambony, że Bóg kocha człowieka, oczy zamykają się same. Ciągle słyszymy o miłości Boga, o potrzebie budowania osobowej relacji z Nim, ale w właściwie nie do końca już wiemy, cóż to znaczy.

Słowo „miłość” kojarzy nam się  z pragnieniem bliskości, z tęsknotą, chęcią wspólnego spędzania czasu, a jeśli za modlitwą szczególnie nie tęsknimy, to może słowo „kocham” w kontekście wiary, przejawia się w  zupełnie inny sposób?

Boga też trzeba poznać

Zdrowy rozsądek buntuje się, gdy ktoś nazywa swoim przyjacielem kogoś, kogo zna jeden dzień. Żeby na kimś zaczęło nam naprawdę zależeć, potrzeba czasu. Tak samo, by Bóg stawał się coraz bliższy, nie wystarczy okazjonalna modlitwa. Gdy pierwotna ufność do Boga, może jeszcze ta z dzieciństwa,  zacznie się wyczerpywać, warto zadać sobie pytanie: w Kogo wierzę i do czego mnie ten Ktoś zobowiązuje.

Postawa Jezusa, bijąca z każdej strony Ewangelii, pokazuje nam, że „szał uniesień” nie jest warunkiem drogi do Boga, ani przejawem prawdziwej miłości. Chrystus po prostu trwa zawsze i wszędzie w łączności z Ojcem. Choć Jego modlitwa opiera się na wyłącznym, niepowtarzalnym kontakcie z Bogiem, jest dla nas przykładem i modelem tego kontaktu.

Joseph Ratzinger w książce „Tajemnica Jezusa Chrystusa” stawia tezę: „Ponieważ modlitwa stanowi centrum osoby Jezusa, udział w Jego modlitwie jest warunkiem poznania i zrozumienia Jezusa”.

Jeżeli więc nasz jedyny, w pełnym tego słowa znaczeniu, Nauczyciel mówi nam: „Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie” (Łk 22, 40), powinniśmy sobie wziąć to głęboko do serca, bo to warunek, aby prawdy wiary stały się naprawdę naszymi prawdami, realną rzeczywistością, a nie tylko  czymś, co przyjmujemy do świadomości.

Słowo Boże dostarcza wielu przykładów zachęty do modlitwy: „Powiedział im też przypowieść o tym, że zawsze powinni modlić się i nie ustawać” (Łk 18,1);„Przy każdej sposobności módlcie się w Duchu” (Ef 6, 18); „zawsze się radujcie – nieustannie się módlcie” (1 Tes 5,17).

Unikaj monologu o własnych problemach

Według mnie, nasz problem czasem polega na tym, że nie wiemy za bardzo o czym możemy Bogu mówić, aby to nie był ani monolog o naszych problemach, ani mechaniczne powtarzanie formułek.

Może rozważanie przez pół godziny lub więcej jednego fragmentu Ewangelii lub psalmu jest dobrym początkiem? By modlitwa nabrała rozpędu, powinna iść w parze z pogłębianiem intelektualnym, ze zwyczajną chęcią poznawania Boga, a nie tylko zastanawiania się nad tym, czego od Niego potrzebuję.

Zamknięty, zbanalizowany obraz Boga jest jedną z przyczyn kojarzenia modlitwy z odrabianiem pańszczyzny. Jeżeli Chrystus jest wyrozumiałym, miłym kolegą, to dlaczego ma mieć jakieś pretensje, że nie mam dla Niego czasu. Msza raz w tygodniu jest wystarczającym podatkiem. Dziś jakiekolwiek napomknienie o powinności wydaje się nietaktowne, niemodne, bo wszystko, co robimy musi być „wolne”, żeby miało wartość.

Tyle, że czasem, aby dostrzec, jaką coś ma wartość i tym samym szczerze tego chcieć, trzeba ugiąć nasze „ja”. Sami katolicy czasem przedstawiają Jezusa jako  (słyszałam na własne uszy) dobrotliwego hipisa nawołującego do pokoju lub po prostu moralistę. Takie wyobrażenia są dowodem na to, że wygodnie nam, trzymać się ciągle naszych projekcji Boga. Wolimy patrzeć na obraz pasterza z owcą niż obraz sędziego – ten drugi rezerwujemy dla fundamentalistów.

Najłatwiej powiedzieć, że trzeba znaleźć „złoty środek” i być umiarkowanym, by nie przegiąć wahadła w jedną stronę i nie modlić się ze strachu. Bardzo słusznie jednakże, jak zauważył Hildebrand: „prawda różni się od obu skrajności znacznie bardziej aniżeli one same różnią się od siebie” („Koń trojański w mieście Boga”).

Spróbujmy być trochę kimś takim, jak Zacheusz, który wspiął się na drzewo, żeby zobaczyć, kim właściwie jest ten Jezus. Biblijny zwierzchnik celników nie ma żadnej prośby do Jezusa. Kieruje nim ciekawość, bo słyszał, że Jezus z Nazaretu to ktoś bardzo wyjątkowy i chciał się sam o tym przekonać.

Może warto zadać sobie pytanie: dla Kogo tak naprawdę mam się starać?  Ciekawość to nie wścibstwo, nie jest to zawsze przysłowiowy krok do piekła, ale może wręcz przeciwnie, może być krokiem do nieba.

Modlitwa i poznawanie intelektualne przynoszą największe owoce, gdy trzymają się za ręce: „Uznaj w sercu, że jak wychowuje człowiek swego syna, tak Pan Bóg twój, wychowuje ciebie” (Pwt 8,5-6). Zgódźmy się na bycie uczniami Pana Boga.

Dlaczego czas na modlitwie się dłuży, a przy komputerze – nie

Minuty przeznaczone na rozmowę z Bogiem mijają niekiedy w ślimaczym tempie, a gdy usiądziemy do komputera, by zorientować się, co słychać w świecie, w oka mgnieniu mija godzina. Warto zrobić sobie rachunek sumienia, czy wykręcanie się brakiem czasu nie jest okłamywaniem samych siebie.

Każdy, kto się modli, dobrze wie, iż modlitwa, to spotkanie z wiecznością w konkretnym czasie i przestrzeni, nie tylko buduje więź z Bogiem, ale i pomaga wartościować czas.  Dzięki temu, że przez modlitwę docieramy do samych siebie,  łatwiej zauważamy,  że wiele czynności w naszym życiu, to po prostu ucieczka. Rozwijanie zmysłu wiary, pomaga w dostrzec, gdzie jest nasza prawdziwa rzeczywistość.

Są dni, kiedy mamy tyle optymizmu, że chcemy tylko Bogu dziękować, czasem są takie, że mamy dość wszystkiego i czujemy się pokrzywdzeni przez los. Trzymanie się Boga zawsze, uczy nas zarówno Jego, jak i samych siebie.

Jednakże wygórowane ambicje stawiane sobie na stracie w stylu: „od jutra wstaję przed świtem i modlę się godzinę”, (choć do tej pory ledwo wytrzymywaliśmy pięć minut) mogą tylko zaszkodzić. Nie chodzi o ustawianie sobie poprzeczki wysoko ponad głową, ale o podniesienie jej z poziomu naszych kostek – aby nie być wierzącym na tyle, na ile pozwala nam samopoczucie i na ile pobudzają nas zewnętrzne inspiracje.

Jesteśmy rozbici między pragnieniem czegoś „więcej”, a lenistwem i powierzchownością. Modlitwa pozwala pokonywać ten dysonans, jest ona naprawdę podstawowym aktem człowieka wierzącego i nie można jej zastąpić niczym innym. Nie rezygnujmy z niej, skoro  życie mija tak bardzo szybko. Warto mieć dziś więcej optymizmu, że tu i teraz, w sytuacji, w jakiej jestem, bez pielgrzymki na drugi koniec świata, mogę wzrastać w wierze.