Księża i biskupi muszą być ponadpolityczni. Tylko wtedy ewangelizacja może się powieść.

Specyfika polskiej historii spowodowała, że w wielu momentach to Kościół był ostoją wolności, fundamentem tożsamości narodowej, poczucia godności osobistej oraz aktywności obywatelskiej. To duże i dobre osiągnięcie. Stąd ta popularna, powstała podczas zaborów zbitka Polak-katolik.

Ale to utożsamienie polskości i katolicyzmu, gdy ze sfery metapolityki przekładano je na poziom polityczny, niosło też ze sobą niebezpieczne konsekwencje. Należała do nich chociażby filiacja katolicyzmu z antysemityzmem w II RP. Obrona „substancji narodowej” przed „obcym żywiołem” oznaczała nieraz walkę z żydowskimi obywatelami Polski jako „elementem zewnętrznym”.

Przejdź do strony Wydawnictwa W drodze

Przejawiało się to poprzez symbiozę radykalnego nurtu narodowej demokracji z antysemickimi wątkami w prasie katolickiej i antysemickimi hasłami głoszonymi przez sporą część kleru. To doświadczenie jest dla nas nauką na przyszłość, że takie bezpośrednie zaangażowanie w działalność polityczną jest dla wiarygodności Kościoła wręcz zabójcze i trzeba go unikać za wszelką cenę.

Czym różni się Kościół katolicki od partii politycznej

Dzisiaj, w III RP, owo bezpośrednie zagrożenie nie istnieje. Duchowieństwo nie uczestniczy w sprawowaniu władzy politycznej. Dokumenty Kościoła, od Soboru Watykańskiego II, przez nauczanie Jana Pawła II, po uchwały II Polskiego Synodu, jednoznacznie przestrzegają przed angażowaniem się Kościoła w sferę ścisłej polityki.

Trzeba jednak dostrzec, że są w Polsce politycy wspierani przez niektórych biskupów i księży. W przestrzeni medialnej tworzą oni obraz sprawiający wrażenie, jakby byli odpowiednikiem politycznego ramienia Kościoła. Częstokroć taki obraz malują środowiska nieprzychylne Kościołowi, ale czynią tak również owi politycy i niektórzy przedstawiciele Kościoła.

Nawet abstrahując od tego, na ile ten opis jest prawdziwy, a na ile wykreowany, jest to sytuacja niebezpieczna, a doświadczenie uczy, że w dłuższej perspektywie zakończy się dla Kościoła niedobrze. Nawet gdyby jakaś partia miała idealny program i składała się z idealnych ludzi, to i tak katolicka nauka społeczna, a także Magisterium, zakazują wikłania się w partyjno-polityczne sojusze.

Kościół bowiem jest „katolicki”, czyli „powszechny”, a słowo „partia” pochodzi od pars – „część”, partia więc z założenia reprezentuje interes cząstkowy i jest strukturalnie – w mniej lub bardziej cywilizowany sposób – w stałym sporze z politycznymi oponentami. Dlatego troska o ukazywanie ponadpolitycznego charakteru Kościoła jest jednym z podstawowych warunków powodzenia jego misji ewangelizacyjnej.

Dlaczego media lubią ekstremistów

Trzeba też zdawać sobie sprawę, że uprawianie polityki w oparciu o ciągłe podsycanie podziałów i bezustanną walkę prowadzoną w przestrzeni społecznej zapewne ułatwia życie politykom, lecz zarazem szkodzi Kościołowi. Jest to wygodne zarówno dla polityków, jak i dla mediów, gdyż zamiast trudnej troski o dobro wspólne, co jest zadaniem polityków, oraz opisu i analizy rzeczywistości, co jest zadaniem mediów, eskalowanie konfliktów sprzyja zwieraniu szyków, mobilizacji elektoratów oraz poprawia oglądalność i zwiększa wyniki sprzedaży.

Takie wojenne uprawianie polityki, gdy świat dzieli się na sojuszników i wrogów, obrońców i agresorów, oraz podobne metody konfrontacji uprawiane przez media – zapraszanie ekstremistów, którzy okładają się intelektualnymi pałkami na oczach gawiedzi, unikając merytorycznej dyskusji – przynosi doraźne sukcesy, niewymagające większego wysiłku.

Jednakże tak uprawiana polityka i takie podejście mediów konsekwentnie psuje jakość życia społecznego. A Kościół często nie potrafi się temu przeciwstawić. Działa incydentalnie, angażuje się niekiedy zbyt jednostronnie w liczne konflikty, zamiast być wyraźną siłą, która w debacie publicznej jest czynnikiem mądrze stabilizującym i autorytetem odwołującym się do wartości.

Gdy używam słowa „stabilizujący”, chodzi mi o to, że Kościół, biorąc udział w debacie, powinien zawsze szanować godność ludzką wszystkich stron sporu, także w wypadku otwartych konfliktów, a więc konsekwentnie unikać języka pogardy, agresji i jednoznacznych osądów konkretnych osób lub grup społecznych (nie poglądów!).

Prawda o ludziach podawana bez miłości staje się bowiem po prostu fałszem, a zarazem zabija możliwość dialogu i rozwiązywania problemów.

Śmierć etosu „Solidarności”

U progu III Rzeczpospolitej wydawało się, że etos nowoczesnej polskości zbudujemy na etosie „Solidarności”, nie tyle ruchu społecznego, co tworzących go ideałów. Niestety, choć może było to nieuchronne, ów ruch szybko wkroczył na teren ściśle polityczny, co zaowocowało serią głębokich konfliktów i dramatycznych podziałów.

Dlatego dziesięć lat po odzyskaniu wolnej Polski św. Jan Paweł II słusznie zauważył w polskim Sejmie, że w praktyce życia społecznego zabrakło nam odwołania do bogactwa doświadczenia polskiej „Solidarności”.

Mówił to z żalem, bo było to jego ukochane dziecko. A także wielki międzynarodowy sukces, przynoszący wolność jego Ojczyźnie. W czasach komunizmu sukces „Solidarności” był też dla niego dowodem na to, że teoretyczne myślenie, antropologia filozoficzna Karola Wojtyły może być przełożona na praktykę społeczną, i że jest to niezwykle skuteczne.

W tamtych czasach wiele milionów Polaków opowiedziało się bowiem po stronie solidarności międzyludzkiej i było zorientowanych na dobro nadrzędne. Zarówno młodsi, jak i starsi, lewicowi i prawicowi, wierzący i niewierzący, znajdowali ten wspólny horyzont, do którego razem dążyliśmy. Jak opisywała to prof. Irena Lipowicz: „U podstaw paradygmatu Solidarności leżało włączanie, a nie wyłączanie, przebaczanie, a nie odtrącanie”.

Oczywiście istniały też spore rozbieżności, konflikty ambicjonalne i różnice grupowych interesów, ale – na dłuższą metę – były one marginalizowane i przezwyciężane. „Solidarność”, wspierana nauczaniem Jana Pawła II, potrafiła wyzwalać w ludziach to, co jest w nich najlepsze.

„Solidarność wyrywała ludzi z izolacji, z egoizmu (w tym egoizmu branżowego) – kontynuuje Irena Lipowicz. – Dawała, co wspomina wielu ludzi, cudowne poczucie wewnętrznej wolności i wspólnoty. Ludzie uczyli się otwarcie głosić poglądy, wybierać władze, pisać statuty, spierać się i kłócić. Wszystko to było przeciwieństwem ciszy, strachu, izolacji, tak typowej dla zniewolonych społeczeństw. Pojęcie karnawału Solidarności oddaje ten nastrój”.

To oczywiste, że opór przeciwko państwu totalitarnemu jednoczy mimo podziałów, a po oddaleniu zagrożenia przemilczane dla wyższej sprawy różnice zaczynają dochodzić do głosu. Ale poziom fragmentacji oraz zaciekłości wzajemnej walki po 1989 roku był nie tylko bolesny i gorszący, ale też ogromnie wsparł mimikrę zarządców PRL – komunistów błyskawicznie przepoczwarzających się w demokratów i kapitalistów. Od początku walczyli oni z moralną oceną rzeczywistości, ponieważ pomagało to ukrywać amoralność minionego systemu.

Postawę systematycznego unieważniania przez postkomunistów norm moralnych i relatywizację ludzkich postaw określiłem w jednym z esejów ironicznym mianem „socpostmodernizmu” (przez analogię do „socrealizmu” z lat 50.). W takim bowiem środowisku moralnej mętnej wody, w którym nie można ocenić ludzkich czynów, nie można też wyciągnąć konsekwencji ze społecznej destrukcji i deprawacji, których się dopuścili.

Z jednej więc strony, postkomuniści powszechnie promowali postmodernizm jako ideologię, a więc światopogląd opisujący historię płynnej rzeczywistości PRL, a ze strony drugiej, musieli też niszczyć ideały „Solidarności”, które stanowiły punkt odniesienia, miały moralny fundament. O ludziach „Solidarności” nie pisano więc inaczej (a pamiętajmy, że propagandowo-antysolidarnościowy tygodnik Jerzego Urbana początkowo miał ponad 600 tys. nakładu) niż „solidaruchy”, „etosiarze”, „styropianiarze” (bo podczas strajków spano na płytach ze styropianu), a także „hipokryci” (bo skłóceni). Okazało się to nad wyraz skuteczne.

Wiążą się z tym ściśle liczne ataki na Kościół (który w Polsce popełniał wtedy spore błędy, wspierając konkretne partie i agitując za konkretnymi listami wyborczymi), a także na osobę Jana Pawła II (który takich błędów nie popełniał).

Nie była to tylko kwestia postkomunistów i powiązanych z nimi gazet, papieża atakowały wtedy także „Gazeta Wyborcza”, tygodniki opinii i inne media.

Dobrze opisał tę sytuację Jarosław Gowin w swojej książce Kościół po komunizmie, określając okres 1989–1997 mianem „zimnej wojny religijnej” Polsce.

Później, w trakcie pielgrzymki w 1997 roku, papież odniósł ogromny osobisty tryumf i znów stał się niekwestionowanym autorytetem dla ogółu Polaków, zwornikiem, a niekiedy i mediatorem w konfliktach w Polsce. Z pewnością też zmniejszyła się ich ilość oraz brutalność. Wobec tak silnej pozycji Jana Pawła II większość polityków nie mogła sobie bowiem pozwolić na pewne formy cynizmu lub wzajemnej agresji. W związku z tym łagodzili i cieniowali swoją argumentację, unikając też instrumentalnego traktowania Kościoła i grubiańskich ataków ad personam.

Przypomnę choćby, że powstałe w 2001 roku nowe partie polityczne, odwołujące się do dziedzictwa „Solidarności”, Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska, na początku zawarły porozumienie i do 2005 roku bardzo ściśle ze sobą współpracowały. Parę miesięcy po śmierci Jana Pawła II sojusz ów jednak został zerwany, a współpraca zamieniła się w  narastającą szybko zaciekłą wrogość.

Autorytet Papieża rozwiązywał też wiele wewnętrznych napięć w polskim Kościele. Jako przykład można podać dyskusję, która rozgorzała przy okazji wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Część Kościoła w Polsce mocno i głośno się temu sprzeciwiała, jednoznacznie określając zwolenników wejścia do UE jako sprzedawczyków i zdrajców Kościoła oraz ojczyzny. Na szczęście osobiste i wyraźne zaangażowanie Papieża przeważyło i przed referendum w 2003 roku wygasił on ten głęboki i poważny konflikt.

Podobnie było rok później – w sprawie bardziej incydentalnej – pochówku Czesława Miłosza w kościele Paulinów na Skałce. Część przedstawicieli Kościoła była oburzona taką propozycją, ale wówczas Papież napisał list, w którym bardzo ciepło i z wielkim szacunkiem wyrażał się o poecie, tym samym zamykając dyskusję.

Rekapitulując, „Solidarność” była w dziejach świata niezwykle ważnym, a zarazem pięknym i ściśle związanym z chrześcijańską inspiracją, ruchem społecznym. Niestety, w świecie polityki jej dziedzictwo zostało całkowicie roztrwonione, a co gorsza, nie potrafi ł z niego skorzystać Kościół, który przecież ze swojej natury jest – jak to ujmie Konstytucja Lumen gentium – germen unitatis, zasiewem jedności.

Cóż – contra spem spero, że chociaż po roku ’89 podziały okazały się silniejsze od ideałów „Solidarności”, od tego, co jednoczące i piękne, to wierzę w prawdziwość intuicji Norwida, że choć „syn” w znacznej mierze roztrwonił ten dorobek, to jednak „wnuk” odkryje bogactwo tego chrześcijańskiego dziedzictwa i coś jeszcze z niego odzyska.

Lekcja Jana Pawła II, której nie odrobiliśmy

Na zakończenie warto wspomnieć o metodzie działania Jana Pawła II. Metodzie, która w dzisiejszej Polsce i w polskim Kościele została prawie całkowicie zapoznana.

Jan Paweł II miał bowiem szerokie i teologiczne spojrzenie na rzeczywistość, której po grzechu pierworodnym nigdy – jak dobrze wiedział – nie da się zamknąć w czarno-białym schemacie. Dlatego często stosował – jak to nazwałem – „strategię dwutaktu”, która pozwalała mu w sposób niezwykle skuteczny przekraczać wielorakie podziały.

Takim przykładem papieskiego dwutaktu może być pielgrzymka do Wielkiej Brytanii w 1982 roku. Niecałe dwa miesiące przed jej rozpoczęciem wojska rządzonej wówczas przez juntę Argentyny zajęły brytyjskie Falklandy. W odpowiedzi flota brytyjska wyruszyła, aby odbić utracone wyspy. Episkopat Wielkiej Brytanii w imieniu katolików brytyjskich nalegał, by Papież nie odwoływał historycznej, przełomowej od czasów Henryka VIII, wizyty. W Ameryce Łacińskiej przeważał jednak pogląd, że wizyta w Anglii będzie opowiedzeniem się po stronie potęgi kolonialnej przeciwko państwom Trzeciego Świata oraz ignorowaniem katolickiej Argentyny, a wsparciem protestanckiej Brytanii. W samym Watykanie uważano, że odwiedzenie kraju będącego z innym w stanie wojny oznacza naruszenie neutralności Stolicy Apostolskiej. Dlatego bardzo mocno sugerowano odwołanie pielgrzymki.

Jan Paweł II natomiast – mimo wciąż trwającej wojny – doprosił do przebywających w_ Rzymie biskupów brytyjskich delegację biskupów argentyńskich, przedyskutował wspólnie z nimi zaistniałą sytuację, odprawił z biskupami z obu krajów Mszę świętą w intencji pokoju i pojednania oraz ogłosił, że wkrótce po wizycie na Wyspach Brytyjskich odwiedzi także Argentynę. I w dziewięć dni po kończącym bardzo udaną pielgrzymkę odlocie z Londynu (wciąż w czasie trwającej wojny argentyńsko-brytyjskiej) Papież wylądował w Buenos Aires.

Takich przykładów można wymienić bardzo wiele. Choćby pielgrzymka do Chile, gdzie Papież spotkał się i nawet publicznie pokazał z generałem Pinochetem, ale równocześnie wykonał całą serię posunięć, które miały na celu wsparcie ofiar jego prześladowań i obrońców praw człowieka oraz uruchomienie procesu przekraczania podziałów społecznych, a słuszniej byłoby powiedzieć – zasypywania społecznych przepaści. Rok po wizycie Jana Pawła II w Chile rozpoczął się proces pokojowego przekazywania władzy przez tę wojskową dyktaturę.

W strategii dwutaktu niezwykle ważnym elementem działania było uszanowanie osobowej godności każdego człowieka – także tych stojących po drugiej stronie barykady. Wspomnę tylko zakończenie pierwszej pielgrzymki do Polski w 1979 roku.

Osobiste podziękowania Papieża dla służb bezpieczeństwa ochraniających go podczas tej wizyty były dla mnie – studenta prześladowanego przez te służby – sporym i bolesnym wstrząsem. Dowiedziałem się jednak znacznie później, że owo uściśnięcie przez Jana Pawła II rąk oficerów SB było w ich kręgu – ludzi wychowywanych w przekonaniu, że są otoczeni nienawiścią – bardzo szeroko komentowane i zrobiło ogromne wrażenie.

We mnie wówczas jednak spowodowało przede wszystkim rozgoryczenie oraz wewnętrzny bunt. Dopiero z czasem „nawróciłem się” pod wpływem Papieża, ucząc się przy tym od niego, że w każdej sytuacji należy dostrzegać godność człowieka jako osoby oraz że nigdy nie mamy do czynienia z sytuacją czystego dobra i czystego zła. Rzeczywistość, zwłaszcza ta ludzka, jest znacznie bardziej zniuansowana, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka.

Dlatego, nie zamykając oczu na istniejące podziały i nie obawiając się etycznej oceny, trzeba się uczyć szukać dobra wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe. I wspierać jego budowanie. A – co najważniejsze – zawsze szanować ludzką godność. Także wśród naszych adwersarzy, a nawet osób postępujących niegodziwie.

To jest trudna, ale niesłychanie ważna lekcja, której swej Ojczyźnie i Kościołowi w Polsce udzielił św. Jan Paweł II. Lekcja, która – jak pokazują dzisiejsze polskie realia – wciąż jeszcze nie została przez nas odrobiona.

fot. flickr.com / Lawrence OP

Fragment książki o. Macieja Zięby OP „Kłopot za kłopotem. Katolik w dryfującej Europie”, która ukazała się w wydawnictwie „W drodze”. Tytuł, lead i sródtytuły pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.

Processed with VSCOcam with hb2 preset