Czy Jezus na pewno jest Bogiem?

Około roku 320 pewien kapłan z Aleksandrii zaczął nauczać, że boskość Jezusa jest czymś wtórnym, podporządkowanym jego cielesności. Chrystus, jego zdaniem, nie może być Bogiem, skoro się narodził, Bóg jest bowiem jeden, wieczny i niezmienny.

Choć pogląd ten sprzeciwiał się wierze wszystkich, którzy zgodnie z Ewangelię utrzymywali iż Jezus jest i człowiekiem i Bogiem, zyskał poparcie wielu teologów. Wkrótce cały chrześcijanki Wschód zaangażował się w spór o to, jak poprawnie mówić o Jezusie Chrystusie

Od kogo wziął się aranizm

Ów kapłan miał na imię Ariusz. Podobno trudno było przejść obok niego obojętnie.  Był człowiekiem poważnym, trochę smętnym, nie dbał o ubranie (jako znak pogardy dla dóbr doczesnych), przemawiał zawsze z namaszczeniem, był powszechnie uznawanym i lubianym kaznodzieją.

Jego poglądy przeszły do historii jako herezja zwana arianizmem,  zanim jednak zostały potępione, przez młody jeszcze Kościół przetoczyła się dyskusja,  jak mówić o Synu, Ojcu i Duchu Świętym w taki sposób, by nie ulegało wątpliwości, jakie są między nimi relacje.

Kłócono się nie tylko o to jak jest, ale jakimi słowami się posługiwać. Kiedy zamiast języka biblijnego, zaczęto stosować pojęcia zaczerpnięte z filozofii greckiej – czyli świata pogańskiego – kwestie teologiczne jeszcze bardziej podzieliły dyskutantów.

Współistotny czy tylko podobny?

Jednym z głównych bohaterów sporu było greckie słowo homoousios (łac. consubstantialis), czyli „współistotny”.  Tego właśnie pojęcia postanowiono użyć do opisu związku między Synem i Ojcem, chodziło o podkreślenie – sprzeciwiając się poglądom Ariusza – że Syn i Ojciec są jednej substancji, istoty, natury (jak powiedzą późniejsze sobory i synody). Znaczy to tyle, że Ojciec jest w pełni Bogiem i Syn jest w pełni Bogiem .

Ale nie wszystkim ówczesnym teologom określenie homoousios wydawało się adekwatne. Określenie to było niebiblijne, pochodziło z innego świata, świata ludzkiej, nie boskiej mądrości, wywoływało za bardzo materialne skojarzenia i sprawiało problemy w interpretacji.

Sprzeciw wobec homoousios był tak wielki, że pojęcie to zostało oficjalnie potępione, a nawet  obłożone klątwą. Niektórzy przeciwnicy „współistotności” zmieniali jedną literkę w greckim terminie i zamiast homousios, czyli współistotny, wychodziło homoiusios, czyli podobny [do Ojca], a to całkowicie zmieniało sens tej prawdy teologicznej.

Credo przyjęto, spór pozostał

W 325 roku w Nicei, na soborze zwołanym przez cesarza Konstantyna ustalono:

Wierzymy w jednego Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. I w jednego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, zrodzonego z Ojca, jednorodzonego, to jest z istoty Ojca, Boga z Boga, Światłość ze Światłości, Boga prawdziwego z Boga prawdziwego, zrodzonego, a nie uczynionego, współistotnego Ojcu, przez którego wszystko się stało, co jest w niebie i co jest na ziemi, który dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił i przyjął ciało, stał się człowiekiem, cierpiał i zmartwychwstał trzeciego dnia, wstąpił do nieba, przyjdzie sądzić żywych i umarłych. I w Ducha Świętego.

To jednak nie zakończyło sporu, wręcz przeciwnie. Aż trudno uwierzyć, że o to jedno słówko toczyły się prawdziwe walki. Zwolennicy i przeciwnicy wzajemnie się oskarżali o herezje, skazywali na wygnanie, w spory wciągali cesarza, który stawał raz po jednej (zwolennicy Ariusza) raz po drugiej (zwolennicy biskupa Atanazego) stronie. Knowaniom i intrygom nie było końca, świadkowie tamtych wydarzeń relacjonowali:

„Zwolennika Atanazego imieniem Makarios oskarżono, że potrzaskał kielich mszalny w kościele przeciwników, a to było równe bluźnierstwu. Kiedy to się jakoś wyjaśniło, zabrano się do Atanazego i oskarżono go o zdradę stanu, że niby niejakiemu Filomenowi, podejrzanemu o zdradę, nie tylko udzielał wsparcia moralnego, ale mu jeszcze podarował szkatułę ze złotem. I żeby całkowicie pogrzebać Atanazego, oskarżono go wreszcie o to, że na jego rozkaz został zabity biskup schizmatycki z Hypsele, Arseniusz.

Na szczęście Atanazemu udało się dopaść domniemanego nieboszczyka i żywego pokazać biskupom zgromadzonym na synodzie w Tyrze w roku 335. Odbyło się to podobno i dramatycznie, i złośliwie, bo Atanazy najpierw się zapytał, czy kto znał osobiście niby to nie żyjącego Arseniusza. Kiedy się zgłosili ci, którzy go dobrze znali, Atanazy po prostu nieboszczyka na salę wprowadził”.

*  * *

„Współistotny Ojcu” pozostał jednak w wyznaniu wiary, i dzisiaj takie sformułowanie wydaje się czymś oczywistym. Tylko trochę szkoda, że pojęcie „istoty” nie wywołuje już tylu emocji, co kiedyś. Może byłby to pretekst do zatrzymania się na chwilę i zastanowienia nad prawdami wiary?