Potrzeba nowego pomysłu. Nie wystarczy inkulturacja, studiowanie buddyzmu, taoizmu ani działalność charytatywna.
Ojciec Vincent Li, wikariusz generalny dominikańskiego Wikariatu „Królowej Chin”, opowiada o problemach Kościoła tajwańskiego. Rozmawiał i przetłumaczył ojciec Tomasz Zalewski.
Na początku chciałbym spytać o historię Ojca rodziny i powołania.
– Mój ojciec jako pierwszy w rodzinie przyjął chrzest. Gdy miał 16 lat, przechodził w pobliżu kościoła Matki Bożej Różańcowej, obecnie katedry w Kaohsiung, i został zaproszony przez hiszpańskiego dominikanina, żeby wysłuchać katechezy. Początkowo ojciec nie był szczególnie zainteresowany, ale przełomowa okazała się postawa tajwańskiego katechisty, który gorliwie mówił o wierze katolickiej i zachęcał do jej przyjęcia.
Ojciec został ochrzczony w innym kościele dominikańskim, również na południu Tajwanu, gdyż to właśnie dominikanie głosili Ewangelię na wyspie jako pierwsi, już od połowy XIX wieku. Moja rodzina mieszkała przy dominikańskim kościele, a ja uczyłem się w gimnazjum św. Dominika.
Katolicy na Tajwanie stanowią zaledwie 1 procent ludności. Jakie to jest należeć do tak maleńkiej mniejszości?
– Życie naszej rodziny toczyło się przy kościele, tam też byli nasi przyjaciele. Szkoła należała do dominikanów, każdy uczeń miał więc okazję zobaczyć Mszę świętą i zetknąć się z Kościołem. Nie musiałem się bać, nie byłem też szczególnie wyróżniony. Musiałem jedynie pamiętać, że w niedzielne poranki idziemy z rodziną do kościoła, więc nie spotykałem się w tym czasie z kolegami ze szkoły.
Jak potoczyły się Ojca losy po skończeniu gimnazjum i kiedy odkrył Ojciec powołanie?
– Sytuacja materialna rodziny nie była zbyt dobra, dlatego uczyłem się w szkole zawodowej, a po odbyciu służby wojskowej naprawiałem lodówki i klimatyzatory. Do tej pory mogę z zamkniętymi oczami odpowiednio połączyć wszystkie przewody w lodówce (śmiech).
Po powrocie z wojska zacząłem więcej się modlić i zastanawiać nad swoim życiem. Wyjeżdżałem w góry na północ Tajwanu, gdzie znajduje się niewielkie sanktuarium Matki Bożej. Wiele osób w kościele pytało mnie, czy chciałbym zostać księdzem. Nigdy nad tym wcześniej nie myślałem. Ale gdy w tym okresie zacząłem codziennie czytać Pismo Święte, za każdym razem słyszałem słowa Jezusa: „Pójdź za mną”. W końcu pomyślałem: „Dobrze, czas to sprawdzić!”
Pewnego dnia spotkałem biskupa Kaohsiung. Spytał, co zamierzam robić i odesłał mnie do małego seminarium. Spytałem księdza, który był tam przełożonym, jaka jest różnica między dominikanami a księżmi diecezjalnym, ale on nie potrafił odpowiedzieć mi na to pytanie. Wróciłem do domu nie wiedząc co myśleć. Wtedy otrzymałem list od znajomej siostry dominikanki, która napisała, że może przedstawić mnie w dominikańskim domu formacji w Tajpej na północy Tajwanu. Pojechałem tam i już zostałem.
Posłuszeństwo rodzicom jest bardzo ważne w kulturze chińskiej. Jak rodzice zareagowali na to, że ich syn chce zostać księdzem?
– Postawa ojca była dla mnie bardzo ważna. Nie tylko, że się nie sprzeciwiał, ale powiedział też, że jeżeli będę nieszczęśliwy na drodze, którą wybrałem, to zawsze mogę wrócić do domu. Inni rodzice zwykle mówili: „skoro już idziesz, to masz nie wracać”. Mój ojciec znał wielu księży i wiedział, że ta droga jest bardzo trudna. Jego otwartość bardzo mi pomogła. Moja mama długo nie mogła pogodzić się z odejściem „najgrzeczniejszego dziecka”. Podobno płakała przez pół roku po moim wstąpieniu do zakonu.
Moja historia miała duży wpływ na los mojego starszego brata. On już w dzieciństwie myślał, żeby zostać księdzem. Ale nie odważył się o tym mówić, gdyż nasz kościół był bardzo mały, liczył około 60 osób, nikt do tej pory nie poszedł do seminarium. Znaliśmy tylko hiszpańskich dominikanów, którzy w niedzielę jeździli odprawiać Msze do kilku kościołów i niewiele mówili o powołaniu kapłańskim czy zakonnym.
Gdy już wstąpiłem do zakonu, mój brat wreszcie nabrał odwagi. Ale tak się złożyło, że ojciec ciężko zachorował i oświadczył, że wystarczy, że jeden poszedł do zakonu, a drugi ma się ożenić. Traktowaliśmy słowa ojca niemal jak testament, brat więc posłuchał i się ożenił.
Jak Ojciec myśli, dlaczego misjonarze z zagranicy rzadko mówili o powołaniu?
– Przypuszczam, że byli skoncentrowani na misji, głoszeniu wiary, ale nie dość wyraźnie rozumieli potrzebę budowania Kościoła lokalnego. Duża część dominikanów, którzy w 1978 roku utworzyli na Tajwanie Wikariat Generalny „Królowej Chin”, pochodziła z Chin kontynentalnych, a nie z Tajwanu. Podobnie było w przypadku księży diecezjalnych. Wielu z nich przybyło na Tajwan w 1949 roku, gdy w Chinach zwyciężył komunizm. Katolików imigrantów było około 100 tysięcy, tyle samo co miejscowych katolików. To bardzo dużo.
W skali całego społeczeństwa imigranci, którzy przenieśli się na wyspę wraz z rządem, nie stanowili nawet 20 procent. Kościół miał duże trudności, żeby zakorzenić się na wyspie. Miał dobre relacje z władzami, a te przymusowo wprowadziły do szkół i urzędów język mandaryński z północy Chin jako język urzędowy. Miejscowa ludność posługiwała się językiem Hokkien (zwanym też tajwańskim). Ze względu na politykę rządu imigranci nie czuli potrzeby, żeby się go nauczyć, gdyż to miejscowa ludność była zmuszona uczyć się języka mandaryńskiego.
Wszystkie te problemy sprawiły, że Kościół, choć wzrósł liczebnie, nie mógł się zakorzenić na wyspie. Z kolei niektórzy dominikanie, którzy pochodzili z Tajwanu, tak bardzo podkreślali znaczenie przyjęcia miejscowej kultury i języka, że położyli mniejszy akcent na głoszenie treści ewangelicznych.
Jakie trudności napotkał Ojciec na drodze powołania?
– Wstępowałem do zakonu wraz z dwoma innymi kandydatami. Nowicjat skończyłem jako jedyny w 1988 roku. Po mnie wstąpiło jeszcze wiele osób, ale następna grupa, która utrzymała się w zakonie, rozpoczęła nowicjat 11 lat po mnie. W zakonie pozostał tylko jeden z braci, z którymi studiowałem w seminarium.
Głównym problem polegał na tym, że w domu formacji mieszkało tylko czterech, pięciu ojców, z których trzech pracowało na uniwersytecie. Dlatego jeszcze zanim skończyłem teologię, już odpowiadałem za zaopatrzenie klasztoru. Po święceniach doszła praca w formacji, prowadziłem wiele rozmów z kandydatami do zakonu. Jednak ani jeden z nich nie został u nas.
Głównym powodem tego był brak dojrzałości kandydatów. Nie byli oni w stanie wytrwać w zakonie pomimo tego, że nie stawialiśmy im wygórowanych wymagań ani specjalnych ograniczeń. Wielu wstępowało do dominikanów, bo ktoś ich zachęcił, ale oni sami nie byli pewni, po co przyszli i dlaczego mają być dominikanami.
Czyli po święceniach kapłańskich dalej odpowiadał Ojciec za ekonomię klasztoru i za formację kandydatów?
– Nie tylko. W niedziele odprawiałem Msze w wielu parafiach w Tajpej, w ciągu tygodnia byłem też wolontariuszem w ośrodku chorych na AIDS. Pomagałem w codziennych potrzebach, zwłaszcza wtedy gdy trzeba było jechać z chorymi z ośrodka do szpitala, pomagałem karmić dzieci, ale najczęściej po prostu rozmawiałem. Posługę dla chorych na AIDS kontynuowałem mieszkając później w Kaohsiung, a po powrocie ze Stanów Zjednoczonych – także w Chinach.
Jakie były Ojca doświadczenia, gdy po raz pierwszy zamieszkał Ojciec za granicą?
– Po raz pierwszy opuściłem kraj jeszcze przed święceniami, po trzech latach filozofii, kiedy studiowałem dodatkowo buddyzm i taoizm. Wyjechałem do Australii, żeby uczyć się angielskiego, ale kompletnie nie mogłem się przystosować. Dlatego rozumiem nowych misjonarzy, którzy przyjeżdżają na Tajwan i na początku przeżywają bardzo ciężki czas.
W Australii nie mogłem spać, jeść ani się uczyć, źle się czułem. Ale to było tylko kilka miesięcy. Już po święceniach zwróciłem się o pozwolenie na studia w Stanów Zjednoczonych. Miałem studiować kierownictwo duchowe, ale psychologia po angielsku okazała się zbyt trudna, szczególnie pisanie sprawozdań z 50 godzin sesji, w czasie których to ja korzystałem z kierownictwa. Wyrażanie uczuć po chińsku jest trudne, po angielsku koszmarne.
Dlatego później studiowałem teologię moralną w Waszyngtonie. Tym razem było łatwiej. W Stanach Zjednoczonych pomagałem też w chińskich parafiach, co pomogło mi rozwinąć się w naszym dominikańskim charyzmacie głoszenia słowa i zwróciło uwagę na potrzebę ewangelizacji wszystkich Chińczyków, a nie tylko Tajwanu, gdzie misja nie wydała wielkich owoców.
Dlaczego tak się stało? Kościół jest znany w całym społeczeństwie tajwańskim z prowadzenia szpitali, szkół, pomocy charytatywnej, ale ta działalność nie przełożyła się na wzrost liczby ochrzczonych.
– Przede wszystkim trzeba pamiętać, że już od XVII wieku, gdy na Tajwan przybyła pierwsza fala przybyszów z Chin, rozwinęła się tu religia ludowa, która łączy elementy taoizmu, buddyzmu i kulty bóstw. Ta religia jest ściśle powiązana z kulturą, świętami i językiem na Tajwanie. Tajwan pod koniec XIX wieku dostał się pod panowanie Japonii, a po drugiej wojnie światowej znalazł się pod władzą rządu, który uciekł z Chin. Historia umocniła w Tajwańczykach poczucie odrębności, a dostęp do ich serca i duszy miała przede wszystkim lokalna religia wyrażona w miejscowym języku.
Tymczasem chrześcijaństwo dotarło na Tajwan jako religia obcokrajowców i powojennej fali emigracji z Chin. Pomoc charytatywna po wojnie była przydzielana hojniej chrześcijanom, tak że nawet przezwano nas „kościołami mąki”, która była rzadko spotykana na Tajwanie, a dostarczana przez amerykańskich żołnierzy. Chrześcijaństwo było tu zawsze obce.
Dominikanie w poprzednim pokoleniu starali się zbudować Kościół prawdziwie lokalny. Nasz kościół św. Katarzyny, gdzie jesteś teraz wikarym, przypomina świątynię taoistyczną. Niestety, zabrakło przywiązywania wagi do słów Ewangelii. Najstarsi wiernie przychodzą do kościoła, ale często niewiele rozumieją. Nawet ludzie w średnim wieku nie zawsze wiedzą, po co chodzić do kościoła i rzadko się modlą.
Chyba nie udało się również przekazać wiary najmłodszemu pokoleniu. Okazało się, że polityka rządu odniosła sukces: dziś młodzi ludzie rzadko używają tajwańskiego Hokkien, mówią po mandaryńsku i lubią kościoły w zachodnim stylu, jakie widzą na amerykańskich filmach.
– Tak, ja staram się używać obydwu języków w czasie Mszy, tak by mogli zrozumieć zarówno najstarsi, jak i najmłodsi. Uważam też, że w duszpasterstwie młodych ludzi znacznie lepiej poradzili sobie jezuici, którzy zakładali grupy w środowisku studentów mówiących po mandaryńsku. Wielu gorliwych katolików, teraz już w średnim wieku, wywodzi się właśnie z tych grup.
Jaka jest wizja dominikanów na przyszłość? Skoro na Tajwanie brakuje powołań, dzieci również jest coraz mniej, wiara nie jest głęboka. Czy znów będziemy polegać na pomocy z zewnątrz?
– Musimy pracować na wielu frontach. Na pewno nie możemy gasić Ducha w pracy misyjnej i duszpasterskiej oraz pracy na rzecz wzbudzania powołań na Tajwanie. Teraz znacznie bardziej staramy się o powołania i poświęcamy więcej czasu młodym. Staramy się dbać o wspólną modlitwę i liturgię, by mogło kwitnąć życie wspólne.
Nie możemy tak jak w przeszłości zaniedbywać troski o tajwańską duszę, ale wciąż jesteśmy otwarci na pomoc misjonarzy z zagranicy.
Rozmawiał i przetłumaczył o. Tomasz Zalewski OP. Dziękujemy redakcji miesięcznika „W drodze” za udostępnienie wywiadu.