Jednoznacznie promują wyzwolenie się Polaków z tradycji rodzinnej, katolickiej i ojczyźnianej.
Przed paroma laty w znanym naukowym czasopiśmie „Behavioral and Brain Sciences” wydawanym w Cambridge ukazał się artykuł napisany przez trzech profesorów University of British Columbia zatytułowany „Najdziwniejsi ludzie świata?”.
Tekst J. Henricha, S.J. Heinego i A. Norenzayana zawierał następujące tezy:
Pierwsza – aż 96 proc. populacji objętej badaniami przez psychologów pochodzi z krajów Zachodu, których ludność stanowi jedynie 12 proc. populacji całego świata. Teza druga – nawet wewnątrz tej mocno nietypowej próby dokonuje się niezwykle niereprezentatywnego doboru uczestników badań. Albowiem – autorzy przytaczają przykład najważniejszego czasopisma z dziedziny psychologii „Journal of Personality and Social Psychology” – aż 67 proc. spośród osób badanych w Ameryce i 80 proc. badanych spoza Stanów Zjednoczonych to studenci psychologii. Już w przypadku USA oznacza to 4000 razy za dużą reprezentację amerykańskich studentów w tzw. losowej próbie (a podobny problem dotyczy „losowych” badań w kognitywistyce oraz ekonomii).
Teza trzecia – niezwykle silna amerykańska dominacja w psychologii nie wynika z podobnie unikalnej pozycji amerykańskich uczelni. Żadna bowiem z 19 gałęzi wiedzy, które zbadali, nie ulega tak silnym amerykańskim wpływom jak psychologia. W tej ostatniej dziedzinie aż 70 proc. cytowań pochodzi z badań amerykańskich i tak wysokiego wskaźnika nie ma żadna inna dyscyplina (np. chemia 37 proc.).
Scjentystyczne mody
Dlatego profesorowie z British Columbia twierdzą, że uprawiana dzisiaj psychologia zajmuje się prawie wyłącznie „dziwnymi ludźmi” – weird people. Słowo weird (ang. dziwny) jest w tym przypadku zręcznym akronimem od Western, Educated, Industrialized, Rich, and Democratic. Henrich, Heine i Norenzayan twierdzą więc, że psychologia zajmuje się bardzo specyficznymi – w skali globu – społecznościami, takimi, które należą do świata Zachodu, są dobrze wykształcone, uprzemysłowione, bogate i demokratyczne. Istota problemu polega jednak na tym, że „główne czasopisma naukowe i podręczniki akademickie rutynowo w publikowanych wynikach badań uogólniają swoje tezy do wszystkich »istot ludzkich« albo »ludzi«, czyniąc to w oparciu o badania wykonane wyłącznie z udziałem należących do WEIRD studentów”.
A zatem obiektywni z definicji badacze, pracując na bardzo podobnej do siebie próbie badanych, dokonują całkowicie nieuprawnionych uogólnień dotyczących pracy ludzkiego umysłu i ludzkich zachowań, a potem przyjmują je za naukową normę, według której oceniane są zachowania całej ludzkiej populacji. Tymczasem – podkreślają uczeni – „osobnicy WEIRD częstokroć mogą być najgorszą populacją do tego, by wyprowadzać z niej uogólnienia (…) najgorszą subpopulacją, którą jest sens studiować, aby wyprowadzać z niej generalizacje dotyczące gatunku Homo sapiens”.
Problemem nie jest więc samo istnienie osobników WEIRD. Jest to liczna i ważna grupa społeczna w skali świata. Mieści się w niej również spora część społeczeństwa polskiego. Natomiast naprawdę poważnym problemem jest to, że jej przedstawiciele często uważają swoje poglądy za jedynie słuszne. Rzecz jasna przydarza się to prawie każdej grupie ludzkiej. Jednakże, primo, żadna inna społeczność nie ma takich wpływów politycznych, ekonomicznych i medialnych jak populacja WEIRD. Secundo, często uważa ona swoje poglądy za potwierdzone przez naukę, a więc uniwersalne, absolutne, niepodlegające dyskusji i takie, które pozwalają, by narzucać je innym.
Problem ten w różnym stopniu dotyczy różnych mniejszych społeczności, które wspólnie tworzą populację „dziwnych ludzi”. Dlatego – posługując się metodą badaczy z University of British Columbia – w ramach „WEIRD people” chciałbym wyodrębnić stosunkowo niewielką podgrupę – tych „naj-WEIRD”, „najdziwniejszych” – która w życiu całej społeczności WEIRD pełni istotną funkcję. Nazwałbym ją grupą osobników SAP – akronimem pochodzącym od słów Successful (często Single), Agnostic (często Atheist) i Progressive. Chodzi mi więc o grupę ludzi, którzy odnieśli w życiu sukces, którzy nie wierzą w Boga, ale wierzą głęboko w postęp ludzkości. Gwoli uczciwości, trzeba też dodać, że w angielskim slangu sap – delikatnie mówiąc – znaczy „niemądry” czy „łatwowierny”. Ta „niemądrość” nie wynika, rzecz jasna, z faktu odnoszenia sukcesów ani też z niewiary w Pana Boga. Jest ona przede wszystkim powiązana z wiarą w postęp oraz przekonaniem, że poglądy SAP są jedynie słuszne i obiektywne, bo potwierdzone przez naukę (acz jestem przekonany że fakt odniesienia osobistego sukcesu, a także niewiara w Boga ułatwiają akces do tej „progresywnej” formy wiary).
Osobnicy SAP tworzą elitę społeczności WEIRD. To oni w ostatnich stuleciach dominują w mediach i na uniwersytetach. To oni tworzą intelektualne mody i kształtują opinię publiczną. To oni mają znaczący wpływ na politykę i proces kształtowania legislacji w krajach Zachodu.
To właśnie osobnicy SAP – często ludzie niezwykle wybitni – jak wynalazca telefonu Graham Bell, pisarze George Bernard Shaw czy Herbert George Wells, sławny ekonomista John Maynard Keynes, dyplomaci, społecznicy oraz podwójni nobliści, np. Alva i Gunnar Myrdalowie (a w Polsce, acz z mniejszą dozą radykalizmu, Ludwik Krzywicki, Tadeusz Boy-Żeleński czy Janusz Korczak), zajmowali się w zeszłym stuleciu propagowaniem „naukowej eugeniki”, która zamiast „lepszej gatunkowo ludzkości” przyniosła światu „naukowy rasizm” i – jak zauważał w tekście „Lekcja biologii” Czesław Miłosz – „wytworzyła pewien ogólny klimat, w którym mógł powstać pomysł bezwzględnej likwidacji milionów ludzkich istnień dla celów rzekomej społecznej higieny”. Oprócz straszliwej patologii nazizmu trzeba też pamiętać o powszechnych wówczas eugenicznych prześladowaniach, które wspierała opinia publiczna w krajach WEIRD: o więzieniu bez sądu, o przymusowej sterylizacji lub lobotomii oraz o sankcjonowanej przez państwo dyskryminacji setek tysięcy niewinnych osób, w czym celowały USA i Australia, Szwecja i Norwegia, ale problem ów dotyczył także wielu innych państw Zachodu.
To tak sławni uczeni jak Alfred Kinsey czy Margaret Mead, których także do grupy SAP zaliczyć trzeba, w imię swoich przekonań (a także osobistych problemów), w systematyczny sposób deformowali wyniki badań naukowych, które w połowie ubiegłego stulecia rozpoczęły „rewolucję seksualną”. To dzięki owej rewolucji ludzkość miała się wreszcie wydobyć z „opresji tabu” i z „tyranii religijnych zakazów”, wyzwolić z nerwic, kompleksów, a także przemocy oraz przynieść emocjonalne ukojenie i spełnienie erotyczne wszystkim ludziom. Dziś, w populacji WEIRD, wszystkie postulaty owej rewolucji zostały zrealizowane. Nie wydaje się jednak, by spełniła ona którąkolwiek ze swoich obietnic.
Warto dodać, że scjentystyczne mody, w których celują SAP, a więc trendy podpierające się wynikami nauki i dzięki temu uzyskujące sankcję obiektywnego, uniwersalnego i racjonalnego opisu świata, zmieniają się nader szybko. Popularna jeszcze pół wieku temu w leczeniu chorób psychicznych lobotomia, polegająca na brutalnym wbiciu szpikulca w oczodół i – niejako na oślep – przecięciu połączeń międzymózgowia z płatami mózgowymi, mimo że ponad połowa pacjentów w wyniku jej przeprowadzenia umierała, okrzyknięta została tryumfem nauki i dobrodziejstwem ludzkości, a jej twórca Egas Moniz dostał w 1949 roku Nagrodę Nobla.
Z mniej drastycznych przykładów aplikacji scjentyzmu w życie społeczne, pamiętam z relacji mamy, że przed półwieczem niemowlę zaraz po urodzeniu odbierano matce, oddając je – w imię nauki i dla dobra maleństwa – w ręce wyszkolonych fachowców. Natomiast członkom rodziny, także ojcu, zakazywano nie tylko asystowania przy porodzie, ale i – w imię aseptyki – wszelkich kontaktów w pierwszych dniach życia dziecka (dzisiaj wiemy, że dotyk, zwłaszcza najbliższych, pomaga wykształcić w mózgu niemowlęcia istotne połączenia nerwowe).
Pamiętam też, że w każdym szpitalu czy przychodni wisiały plakaty wyszydzające karmienie piersią jako niehigieniczne i odżywczo mało wartościowe, stosowane jedynie przez reprezentantki ciemnogrodu – „nienaukowe” karmienie piersią przeciwstawiano „naukowemu” żywieniu niemowląt odżywkami przyrządzanymi przez fachowców (dziś wiemy, że mleko matki zawiera bardzo potrzebne ciała odpornościowe, jest bogate w białka, witaminy i minerały – ściśle zindywidualizowane do potrzeb dziecka, natomiast matkę karmienie chroni przed rakiem piersi i wieloma chorobami kobiecymi). Podobnie, naukowo uzasadniając, że są to zbędne relikty ewolucji, masowo wycinano wtedy dzieciom migdałki i wyrostki robaczkowe (dziś wiemy, że – zwłaszcza w dzieciństwie – pełnią one istotną funkcję w układzie odpornościowym).
Scjentyzm jest cechą konstytutywną dla osobników SAP i źródłem ich samozadowolenia – wierzą oni w nieuchronnie dokonujący się postęp, wierzą także, że zrozumieli rządzące nim mechanizmy, a swoją wiarę uzasadniają obiektywnymi osiągnięciami nauki. Jeśli są postmodernistami, to – mimo iż sądzą, że wymknęli się scjentyzmowi – jest to ułuda, albowiem swoje fundamentalne przekonanie o relatywizmie kultur i wartości uznają za słuszne i niepodważalne, gdyż – jak wierzą – zostało ono jednoznacznie potwierdzone przez naukę.
Ślepa plamka lewicy
Do niezwykle interesującej książki na temat psychologii polityki profesor New York University Jonathan Haidt wplata niekiedy osobisty wątek opisujący, jak on, liberalno-lewicowy ateista, mocno zaangażowany w politykę w ramach Partii Demokratycznej, pod wpływem wyników prowadzonych przez siebie badań zaczął rozumieć i doceniać znaczenie myśli konserwatywnej. W rozprawie zatytułowanej „Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli polityka oraz religia” Haidt omawia także znaczenie kapitału społecznego, pojęcia wprowadzonego do publicznej debaty pod koniec lat 90. przez Roberta Putnama, przez które ów wybitny naukowiec z Harvardu rozumie więzi społeczne istniejące pomiędzy ludźmi oraz normy wzajemności i zaufania wynikające z tych więzi. Pojęcie to w naukach społecznych – zwłaszcza w ekonomii – zrobiło wielką karierę („Wszyscy kochają kapitał społeczny” – lapidarnie konkluduje Haidt).
Haidt idzie jednak dalej. Pokazuje, że fundamentem kapitału społecznego są wspólnie uznawane „matryce moralne”, które budują społeczne zaufanie i umożliwiają racjonalność publicznej debaty. Innymi słowy, że rdzeniem kapitału społecznego jest kapitał moralny, tj. „stopień, w jakim społeczność posiada wzajemne powiązane zbiory wartości i cnót, norm, praktyk, tożsamości, instytucji i technologii, które zazębiają się z ewolucyjnie ukształtowanymi mechanizmami psychicznymi i wspólnie tłumią lub regulują egoizm i umożliwiają współpracę”.
A zatem ów kapitał jest ważną wartością społeczną, gdyż wspiera budowanie dobra wspólnego, wzajemne zaufanie i międzyludzką solidarność. Dlatego też, wprowadzając jakiekolwiek zmiany społeczne, powinno się przeanalizować, jak wpłyną one na jakość kapitału moralnego. Należy to uczynić również dlatego, że kapitał ów można dość łatwo roztrwonić, natomiast odtworzenie go jest trudnym i złożonym procesem.
Jeśli – pisze Haidt – „próbujesz zmieniać organizację czy społeczeństwo, nie biorąc pod uwagę wpływu wprowadzanych zmian na kapitał moralny, to prosisz się o kłopoty. Jest to, jak sądzę, najważniejsza »ślepa plamka« lewicy (oryg. the fundamental blind spot of the left)”. I profesor New York University konkluduje: „Wyjaśnia to, dlaczego liberalne reformy tak często przynoszą skutki przeciwne do zamierzonych i dlaczego rewolucje komunistyczne zazwyczaj prowadzą do despotyzmu. Właśnie dlatego myślę, że liberalizm – który uczynił tak wiele, aby zapewnić ludziom wolność i równe szanse – jest niewystarczający jako samodzielna filozofia rządzenia. Liberalizm często przecenia własne siły i próbuje wprowadzić zbyt wiele zmian w zbyt krótkim czasie. A co za tym idzie – mimo woli pomniejsza kapitał moralny. Konserwatyści natomiast z większym powodzeniem chronią kapitał moralny, często jednak nie zauważają pewnych grup ofiar, nie ograniczają drapieżnych działań potężnych grup interesów i nie dostrzegają potrzeby zmieniania i unowocześniania instytucji z upływem czasu”.
Mandela pomazany łajnem
Sądzę, że z powyższych rozważań o kapitale moralnym wolno wyciągnąć trzy wnioski. Pierwszy, liberalna wizja rzeczywistości nie docenia wielowymiarowej złożoności życia jednostki oraz wspólnoty, nie docenia też wagi ponadracjonalnego świata wartości i znaczenia intuicyjnego poznania, wierząc, że jedynie racjonalnie wykoncypowane i narzucone odgórnie reformy potrafią uporządkować i poprawić życie wspólne. Wniosek drugi też nie docenia znaczenia więzi i relacji międzyludzkich, a stąd i instytucji wzmacniających owe więzi – zwłaszcza rodziny, Kościoła i ojczyzny, gdyż w liberalnej wizji podmiotem są zatomizowane jednostki. Wniosek trzeci, jej antropologia jest nadmiernie optymistyczna, gdyż głosi, że usuwanie ograniczeń politycznych i instytucjonalnych oraz prawnych i moralnych sprawia, że ludzie sami z siebie, w sposób twórczy i społecznie pożyteczny, zagospodarują swoją wolność.
Warto się nad tym zastanowić, bo klasa SAP odgrywa współcześnie dominującą rolę w kulturze, polityce i ekonomii świata Zachodu. Także w Polsce ma silną pozycję. Stara się też całą populację WEIRD przekształcić w SAP. Jeżeli jednak członkiem społeczności świata Zachodu (W), dobrze wykształconej (E), uprzemysłowionej (I), bogatej (R) i demokratycznej (D) staje się – w zasadzie – przez urodzenie (bo, porównując status ludzi w skali globu, należą do niej na Zachodzie prawie wszyscy – nawet osoby niezbyt wykształcone i relatywnie ubogie), to członkiem społeczności SAP staje się dzięki pracy i zdolnościom (potrzebnym do odniesienia sukcesu – S), wyborze agnostycyzmu lub ateizmu jako swojego światopoglądu (A) i takiej formy wiary w postęp (P), która łączy w sobie liberalizm oraz elementy scjentyzmu.
Psychologia kulturowa opiera się na dwóch założeniach. Pierwsze: że nie można badać umysłu ignorując kulturę, jak czynią to psychologowie, ponieważ umysł działa na podstawie danych dostarczonych mu przez kulturę (choćby teoria czasu, kolista, linearna czy też punktowa bardzo wpływa na nasze działanie). Założenie drugie: nie można badać kultury, ignorując ludzką psychikę, co czynią antropolodzy, gdyż praktyki i instytucje społeczne są w pewnej mierze kształtowane przez pojęcia i pragnienia głęboko tkwiące w ludzkim umyśle (stąd można w nich często odkryć pewien element uniwersalny, ponadkulturowy).
Ważnym wnioskiem, do którego doszli zwolennicy takiego podejścia do psychologii i kultury, było uznanie, że istnieją trzy różne etyki (wolę mówić raczej o trzech różnych manifestacjach etyki) oparte na zróżnicowanym fundamencie antropologicznym. Pierwsza to etyka autonomii, budowana na założeniu, że ludzie są indywidualnymi, autonomicznymi jednostkami, które chcą zaspokajać swoje pragnienia, potrzeby i preferencje. Tego typu wspólnoty cenią takie pojęcia moralne, jak prawa człowieka, równość wobec prawa czy wolność. Drugą jest etyka wspólnoty zbudowana na idei, że ludzie są częściami większych całości – rodziny, plemienia, zespołu, narodu. Te większe całości są czymś więcej niż tylko sumą jednostek (choćby dlatego, że są bardziej trwałe niż pojedyncza istota ludzka). Takie wspólnoty wykształcają takie pojęcia moralne, jak obowiązek, szacunek, ofiarność czy też patriotyzm.
Trzecią jest etyka boskości – według niej ludzie są naczyniami, w których umieszczono boskie dusze. „Ludzie nie są jedynie zwierzętami wyposażonymi w świadomość – są dziećmi Boga i powinni postępować stosownie do tego faktu. Ludzkie ciało jest świątynią, nie placem zabaw” – stwierdza Haidt. Takie wspólnoty do opisu rzeczywistości używają takich pojęć, jak sacrum i profanum, dobro i grzech, rozwój człowieczeństwa (świętość) i jego degradacja (czynienie zła). Dlatego w ramach tej etyki, czego nie ma w etyce autonomii – zauważa Haidt – istnieje podstawa, aby odrzucać zachłanność konsumpcjonizmu czy strywializowaną erotykę.
Nowojorski profesor, wychowany na gruncie etyki pierwszego typu i nauczony dezawuować wszelkie inne poglądy, przez studiowanie psychologii kulturowej, a potem studia w Indiach zaczął odkrywać inne formy myślenia etycznego.
Dostrzegł ograniczenia i możliwości każdego z tych trzech „matriksów moralnych”, ale dostrzegł też piękno tkwiące w każdym z nich oraz fakt, że każdy akcentuje odmienne wartości.
Przykładowo, wcześniej różne akty profanacji sacrum przez artystów wydawały mu się naturalną ekspresją ich wolności, a protesty – zacietrzewionym przejawem obskurantyzmu, reliktem tradycyjnej moralności. Teraz jednak zaczął sobie zadawać pytania: „Czy artysta może po prostu powiedzieć religijnym chrześcijanom: »Jeśli nie chcecie tego oglądać, nie idźcie do muzeum«? A może samo istnienie takich dzieł czyni świat bardziej brudnym, splamionym i podłym? Jeśli nie widzisz w tym nic złego – pisze Haidt – spróbuj odwrócić sytuację”. I sugeruje, by wyobrazić sobie zanurzenie w moczu lub pomazanie łajnem wizerunków Martina Luthera Kinga lub Nelsona Mandeli, którym ludzie lewicy oddają „niemal boską cześć”. „Czy takie prace mogłyby zostać wystawione w Nowym Jorku albo w Paryżu, nie wywołując wściekłych protestów? Czy w ludziach o lewicowych poglądach nie wzbudziłoby to poczucia, że muzeum, w którym je pokazano, zostało skażone rasizmem nawet po usunięciu tych obrazów?”.
Haidt w swych rozważaniach mówi o trzech „matriksach moralnych” albo o trzech „etykach”, traktując je jako zbiory rozłączne, a przynajmniej mające niewielki wspólny iloczyn. Tymczasem etyka chrześcijańska, w szczególności katolicka, czego Haidt zapewne nie jest świadomy, bardzo silnie łączy owe „matryce moralne” (wolę to określenie od używanego przez tłumacza – za autorem – słowa „matriks”). Albowiem to właśnie w ramach chrześcijaństwa powstaje pojęcie osoby – indywidualnego bytu, obdarzonego wolnością i niezbywalną godnością. Równość ludzi, indywidualna wolność, a stąd i odpowiedzialność, prawa człowieka – to pojęcia wykształcone w kulturze chrześcijańskiej.
Jednakże „Bóg jest miłością”, a to – w języku teologii – oznacza, że jest On jednością Osób, które zarazem są relacjami. Stąd człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boże jest też bytem społecznym, powołanym do życia we wspólnocie – od małej, rodzinnej, przez społeczności pośrednie, aż po uniwersalną i powszechną, Kościół. Dlatego matryca etyki wspólnoty jest także matrycą etyki chrześcijan. Podobnie jest z etyką boskości. Psychofizyczna jedność duszy i ciała, o której mówi nauczanie Kościoła, jest połączona z nauczaniem o realnej obecności Trójcy Świętej w duszy ludzkiej.
Zarazem, dzięki łączeniu tych trzech matryc (przynajmniej na poziomie nauczania Kościoła), unika się ich radykalnych interpretacji: skrajnego indywidualizmu, podporządkowania jednostki wspólnocie oraz sakralizacji człowieka i rzeczywistości. Z tego również wynika, że chrześcijanie – jeśli tylko nie ideologizują swej wiary – powinni się wykazywać empatią, głębokim zrozumieniem dla wszystkich trzech form manifestacji etyki. Obecność takiej empatii widać zresztą wyraźnie w życiu Chrystusa, pierwszych gmin chrześcijańskich, a także pierwszych Pisarzy i Doktorów Kościoła.
Powrót strasznych mieszczan
Twórcami kultury SAP byli w pierwszym rzędzie przedstawiciele francuskiego oświecenia, umiejętnie budujący na prostackim racjonalizmie i skandalizującym antychrystianizmie sławę i sukces finansowy. Od tego czasu przedstawiciele SAP zaczęli nadawać ton kulturze Zachodu. Jednakże po upływie 250 lat od epoki Woltera żyje im się coraz trudniej. Jeszcze rewolta ’68 w ubiegłym stuleciu dodała im wigoru i entuzjazmu, jeszcze radosny postmodernizm lat 80., podtrzymany nieco upadkiem berlińskiego muru, pozwalał im ignorować narastające problemy. Ale w XXI wieku zabrakło już celów, a co gorsza, nowe stulecie przynosi problemy i wstrząsy.
Przez minionych 250 lat historia została doszczętnie już przerobiona według ideologicznych klisz SAP. Prawie każdy autor bestsellerów, dziennikarz radiowy i telewizyjny czy też polityk – zgodnie z kanonem SAP opracowanym 250 lat temu – kiedy chce napiętnować ciemnotę, obskurantyzm i okrucieństwo, użyje określenia „średniowiecze”. Społeczeństwa WEIRD są dziś w dużo większym stopniu postchrześcijańskie niż chrześcijańskie, zabrakło więc wspólnego wroga. Wszystkie istotne treści zostały już zdekonstruowane, wszelkie tabu obalone, a wartości zrelatywizowane. I kultura SAP zawisła w stworzonej przez siebie próżni. Dlatego traci w oczach swą kreatywność i moc przyciągającą.
Owszem, Stary Kontynent ma jeszcze wiele bogactwa i wiele znakomitych osiągnięć, ale w roli chłopca z baśni o nowych szatach króla wystąpił w Strasburgu papież Franciszek, gdy stwierdził, że dzisiejsza Europa to una nonna sterile (bezpłodna babcia). Owszem, opanowała ona mistrzowsko sztukę make-upu i starannie maskuje swe więdnięcie. Można bowiem nieudany projekt konstytucji europejskiej zastąpić jeszcze bardziej nieudanym traktatem lizbońskim. Owszem, można gospodarcze słabnięcie Europy zamaskować nakazem doliczania do PKB w krajach Unii dochodów z prostytucji, handlu narkotykami i przemytu. Ale co zrobić, gdy kolejne traktaty okażą się puste, kolejna strategia okaże się mrzonką i zabraknie już ludzkich niegodziwości, z których dochód można dopisać do PKB?
Co więcej, narastają problemy, wobec których kultura SAP jest bezsilna. Po dekonstrukcji treści i zrelatywizowaniu wartości nie jest w stanie nawet ich diagnozować.
Wystarczy wymienić pierwsze z brzegu (z naciskiem podkreślam: nie twierdzę, że w poniższym, chaotycznie spisanym, katalogu problemów istnieją pomiędzy członami relacje wynikania, to nie są relacje „przyczyna–skutek”!; sądzę jednak, że istnieją lub – w wersji słabszej – mogą istnieć pomiędzy tymi zjawiskami korelacje, które należałoby zbadać, aby móc postawić diagnozę):
- wyzwolenie seksualne – epidemia AIDS – szybko rosnąca, licząca już dziesiątki milionów rzesza seksoholików – antykoncepcja – bezpłodność – katastrofa demograficzna – niewolnictwo kobiet (zmuszanych do prostytucji);
- patchworkowe związki partnerskie – narastanie przemocy i przestępczości wśród nieletnich – plaga uzależnień wśród coraz młodszej młodzieży (alkohol, narkotyki, cyberseks) – niezdolność do trwałych relacji (filozofia singli);
- ateizm praktyczny (życie, jak gdyby Boga nie było) – pophedonizm – deficyt budżetowy – słabnięcie gospodarki – wzmocnienie fundamentalizmów religijnych – ekonomizacja życia społecznego (polityki, służby zdrowia, edukacji, wychowania dzieci);
- negacja patriotyzmu – narastanie nacjonalizmów – oportunistyczny pacyfizm – erozja dobra wspólnego i solidarności społecznej;
- islam – rugowanie religii i etyki z życia społecznego – doktryna multi-kulti – terroryzm.
Wobec oceny tych zjawisk i istniejących między nimi powiązań kultura SAP jest całkowicie bezradna. Zdekonstruowawszy wszelkie treści, po zrelatywizowaniu wartości i wobec dogmatu równości wszystkich kultur wyzbyła się podstawowych narzędzi do analizy i opisu rzeczywistości. W czasach rozwoju gospodarczego, powszechnego poczucia stabilności i bezpieczeństwa ludzie SAP mogli ignorować z wolna kumulujące się problemy.
Dziś, gdy ignorować się ich już nie da, potrafią jedynie reagować na poszczególne skrajne nadużycia, na konkretne patologie, na widziane z osobna, negatywne społecznie skutki. Nawet w tak konkretnej dziedzinie, jak ochrona środowiska, toczą odrębne wojny, z podpisywanymi kolejnymi rozejmami, limitami, kwotami, protokołami i konwencjami, dotyczących osobno emisji dwutlenku siarki, osobno dwutlenku węgla, osobno freonu, czy też zanieczyszczeń metalami ciężkimi, nie dostrzegając – co podkreślił Franciszek w „Laudato si” – że podstawowa przyczyna dewastacji środowiska naturalnego tkwi w kształcie naszej cywilizacji, we wpisanej weń antropologii. Paradoksalnie to właśnie SAP przejęli obecnie rolę „strasznych mieszczan”, którzy wszystko „widzą oddzielnie”:
I znowu mówią, że Ford… że kino…
Że Bóg… że Rosja… radio, sport, wojna…
Warstwami rośnie brednia potworna,
I w dżungli zdarzeń widmami płyną.
Mizerny, nieosiągalny cel
W porównaniu z europejskimi rodzimi ludzie SAP są w znacznie lepszej sytuacji. Polska specyfika (budowanie wspólnej tożsamości poprzez kulturę, a nie państwowość, w okresie zaborów; trudny XX wiek – nadający bardzo konkretne, egzystencjalne i społeczne, znaczenie takim słowom, jak „patriotyzm”, „wiara”, „godność”, „wolność” czy „solidarność”; wreszcie 27-letni pontyfikat Jana Pawła II) sprawiła, że jest jeszcze w naszym kraju sporo treści do zdekonstruowania, sporo tabu do obalenia, jest też jeszcze katolicyzm do zdemitologizowania oraz Kościół do odbrązowienia i sporo wartości do zrelatywizowania. I choć kultura SAP mogła się w Polsce rozwinąć dopiero po 1989 roku (wcześniej w sferze oficjalnej monopol miał rytualny marksizm, a w opozycji inkluzyjnie i szeroko pojmowany etos chrześcijański, obejmujący także niewierzących), to szybko nabrała dynamiki w mediach, na uczelniach, w polityce.
Odbrązawianie, demitologizację, łamanie tabu, relatywizowanie wartości utożsamiono z procesem modernizacji Polski. A każdy, kto nie był za taką modernizacją naszej zapóźnionej w procesach cywilizacyjnych ojczyzny, zostawał „nacjonalistą” albo „ciemnogrodem”. Szybkość tego procesu, pewność siebie wynikająca z wiary, że postęp jest nieuchronny, a także publicznie wyrażane lekceważenie, a czasem pogarda dla tych, którzy nie uznawali kanonu SAP, wywołały u części oponentów reakcję – niestety, nazbyt często – również podszytą pogardą, przeciwstawiającą się a priori wszelkim zmianom, przerzucającą odpowiedzialność za wszystkie polskie problemy na spisek elit.
Dla SAP był to efekt wręcz wymarzony. Dostali bowiem konkretne dowody agresji wobec nich, egzemplifikację anachroniczności myślenia oponentów i ich wiary w spiskową wizję historii, połączoną z wybielaniem historii własnej. Oprócz posiadania celu objawił się też konkretny przeciwnik. A posiadanie wspólnego wroga skutecznie konsoliduje sprzymierzeńców, zwłaszcza że pozytywne cele SAP są nader ogólnikowe.
Gdybyśmy polskiego przedstawiciela tej subkultury zapytali, do czego zmierza, to poza ogólnikami „modernizacja” czy „nowoczesność” moglibyśmy wydobyć jeszcze sformułowanie: „by Polska była normalnym krajem, takim jak Holandia czy Francja”. A na zarzut, że to bardzo mizerny cel „być jak Holandia czy Francja”, a w dodatku nieosiągalny, bo Polska nigdy Holandią czy Francją nie będzie, przenieślibyśmy się zapewne na poziom „Imagine” Johna Lennona – marzeń o świecie, w którym nie ma ni nieba, ni piekła, nie ma państw, nie ma po co się zabijać oraz umierać, nie ma już nareszcie religii i wszyscy ludzie żyją w pokoju.
Dlatego też SAP jednoznacznie promują wyzwolenie się Polaków z tradycji rodzinnej, katolickiej i ojczyźnianej. Z radością też cytują kolejne statystyki dowodzące, że wiara słabnie wśród młodych ludzi, że coraz częściej mieszkają oni razem przed ślubem, że popierają in vitro i nie chcą, by księża mieszali się do polityki, że pokolenie JPII nie istnieje.
Zarazem ignorują całkowicie fakt, że wbrew przekazowi medialnemu wśród młodych ludzi zmienił się wyraźnie stosunek do aborcji – ocenianej coraz bardziej krytycznie, że młodzi zdecydowanie najwyżej sobie cenią wartości rodzinne, że najczęściej mają też dobre doświadczenia ze swymi rodzicami i „swoim” księdzem. Nie rozumieją też, że „niemieszanie się księży do polityki”, które dla SAP oznacza wyeliminowanie religii z życia publicznego, dla większości młodych oznacza coś zupełnie innego – przekonanie, iż księża nie powinni popierać konkretnej partii politycznej i agitować za konkretnymi kandydaturami.
Nie doceniają również – jak sądzę – czynnika czasu. A właśnie z upływem czasu wielu spośród młodych ludzi, poznając realia życia, odkryje, że patriotyzm wcale nie musi być ksenofobią, że „wyzwolenie od Kościoła” wcale nie przynosi wyzwolenia, a problem in vitro przedstawiono im w wersji idealistyczno-ideologicznej.
Słabość pozytywnego programu SAP można po części maskować kreowaniem wspólnego wroga – obozu klerykalnej prawicy, słabo wykształconej, nacjonalistycznej i wrogiej wobec współczesnego świata. Tacy ludzie istnieją w każdej większej społeczności. Problemem natomiast jest ich liczba. I nawet jeżeli taką dyżurną rolę mają odgrywać w Polsce słuchacze Radia Maryja, to po pierwsze, nie jest to prawda (jednoznacznie pokazują to badania zespołu socjologów UW kierowanego przez prof. Ireneusza Krzemińskiego, których wynik opublikowano w 2009 roku) i bliższe rzeczywistości jest stwierdzenie, że to media SAP kreują przeczerniony obraz i rozgłośni, i jej słuchaczy. Po drugie, są oni niewielką społecznie podgrupą. Dlatego owe media, bezustannie powołując się na Radio Maryja, przemilczają zarazem fakt, że RM – pomimo wsparcia wielu polityków i niektórych biskupów, a także pomimo wielu ogólnopolskich wydarzeń nagłaśniających jego działalność – od wielu lat konsekwentnie traci swoich słuchaczy. W chwili obecnej słuchalność Radia Maryja wynosi – w zależności od metodologii – od 1,6 do 1,8 proc. (750–900 tys. słuchaczy). Jest to więc zaledwie niewielkich parę procent z populacji ludzi, którzy czują się związani z Kościołem katolickim w Polsce. Pomijając rolę „czarnego PR”, przedstawianie Radia Maryja jako najważniejszej części Kościoła, a często nawet jako reprezentanta całości polskiego katolicyzmu, jest zwykłym nadużyciem, popełnianym w tym celu, by wykreować wspólnego i silnego wroga zagrażającego modernizacji Polski. Popełnienie tego nadużycia ułatwia fakt, że SAP – nie tylko polski – nie rozumie religijności jako takiej. Jest ona dla niego jednoznacznie związana z fundamentalizmem i nietolerancją, posłuszeństwem oraz biernością, z lękiem przed światem i irracjonalnością w działaniu.
SAP nie dostrzega całej gamy postaw religijnych, bogactwa i złożoności religijnych treści, wielkiej kulturotwórczej roli religii, a już zwłaszcza wpływu chrześcijaństwa na stworzenie na Zachodzie nauki i systemu edukacji, służby zdrowia i społeczeństwa obywatelskiego, demokracji oraz praw człowieka. Nadal karmi się „czarną legendą chrześcijaństwa” wypracowaną przez ostatnich 250 lat w kulturze Zachodu oraz paroma ekstremalnymi wypowiedziami jednego czy drugiego biskupa albo też księdza czy polityka oraz korzysta z – wspierającego jego poglądy – takiego kryterium racjonalności, w którym nie ma miejsca na religię. Jak bowiem słusznie zauważa Leszek Kołakowski: „wierzącym powiada się, że ich język jest wewnętrznie niezrozumiały i że oni sami nie potrafią go zrozumieć. Dzieje się tak dlatego, że ich język zawodzi wobec reguł zrozumiałości narzuconych filozoficzną ideologią, której głównym zadaniem jest takie ukształtowanie owych reguł, żeby język religijny wykluczyć z obszaru tego, co zrozumiałe”. Podobnie jak w psychologii tu też tak ustala się normę, by dezawuowała ona ludzi inaczej myślących. I koło samozadowolenia znów się zamyka.
Kraj apatycznych mafiosów?
W świetle tak wypracowanych kryteriów nie może dziwić, że zdaniem SAP obiektywnym wrogiem modernizacji Polski są katolicy jako tacy. Jeżeli nie popierają oni „nowoczesności” w wersji SAP, to znaczy, że występują przeciwko modernizacji Polski. Jeżeli zaś bronią tradycyjnej rodziny, oznacza to jedynie, że mają w tym własny, wąsko pojęty interes. A jeśli krytycznie patrzą na reformę kulturową narzucaną przez SAP, ujawnia to, iż są irracjonalni i nie dbają o wspólne dobro. SAP głęboko wierzą, że jest to obiektywny opis rzeczywistości. Albowiem – dowodzi nauka – „wychowankiem kościelnej socjalizacji jest apatyczny obywatel, o sprywatyzowanej mentalności i takiejż zaradności oraz o niskim respekcie dla kultury kontraktu, racjonalnego planowania i poszanowania dobra publicznego” – tu autor powyższej tezy, prof. Radosław Markowski, przywołuje całą serię publikacji polskich i zagranicznych i kontynuuje: „Tacy obywatele tworzą zwykłe negatywny kapitał społeczny i familiarystyczne więzi, które radykalnie uprzywilejowują interes rodziny i własnej grupy kosztem przestrzegania reguł i dobra publicznego”. W trochę mniej naukowej konwencji oznacza to, iż Kościół w Polsce masowo produkuje miernych, biernych, irracjonalnych hochsztaplerów tworzących mafijne struktury kosztem dobra wspólnego.
Jeżeli ten opis jest prawdziwy, to rzeczywiście program Woltera: écrasez l’infame (zmiażdżyć ohydę, tj. Kościół) pozostaje wciąż aktualny.
Ale – zapytam, przypominając zarazem, że do SAP można zaliczyć w Polsce zaledwie kilka procent ludności – kto doprowadził do tego wielkiego skoku cywilizacyjnego w Polsce? Jak to się stało, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza wielokrotnie wzrosła liczba studentów, że przebijają się oni na arenie międzynarodowej, że średnia życia wydłużyła się o ponad siedem lat, że dochód narodowy wzrósł ponad dwa razy?
Subkultura SAP, z szacunkiem dla jej kreatywności i sukcesów, nie była w stanie tego dokonać – jest zbyt mała. Z szacunkiem też dla wszystkich wyznań i światopoglądów – ten wielki skok nie mógłby się udać bez wielkiego udziału katolików (acz przypominam sobie, jak czeski wicepremier Josef Zieleniec 20 lat temu zapowiadał, że Czesi mający tradycje protestanckie rozwiną u siebie kapitalizm, a Polacy jako katolicy sobie z nim nie poradzą).
Wszyscy także są zgodni, że ten postęp w wymiarze ekonomicznym w ogromnej mierze zawdzięczamy elastyczności oraz kreatywności małych i średnich przedsiębiorstw. Lecz badania religijności polskich przedsiębiorców mówią, iż ponad 87 proc. z nich deklaruje się jako ludzie wierzący. Koresponduje to z badaniami prowadzonymi przez Instytut Badań Regionalnych, Instytut Socjologii UW oraz CBOS, których konkluzję zamieścił w pracy „Przemiany interesów i wartości społeczeństwa polskiego” prof. Marek Ziółkowski z UAM: „Osoby silniej wierzące i częściej praktykujące chętniej działają społecznie, częściej deklarują gotowość uczestniczenia w wyborach, częściej także w nich uczestniczą. Można więc powiedzieć, że od momentu powstania III RP religijność Polaków wyraźnie sprzyja postawom obywatelskim, czynnemu udziałowi w przemianach demokratycznych zachodzących w kraju”.
Więc jak: społeczeństwo o strukturze mafijnej czy coraz bardziej obywatelskie? Narasta negatywny kapitał społeczny czy narasta kapitał moralny? Owszem, jest w Polakach sporo nieufności, ale ani państwo polskie (z jego izbami skarbowymi i sądownictwem na czele), ani samorządy, ani propagowana w mediach kultura SAP nie sprzyjają budowaniu więzi opartych na zaufaniu. A jednak mimo to zachowują oni sporo zdrowego rozsądku. Zauważa to prof. Ziółkowski: „wydaje się, że religijne przekonania i zachowania polskiego społeczeństwa na poziomie masowym są znacznie spokojniejsze, pozbawione ostentacji i przesady niż poglądy niektórych elit politycznych czy medialnych, które częściej zajmują i propagują stanowiska krańcowe”.
W języku poety ocena elit brzmi bardziej dosadnie:
Warstwami rośnie brednia potworna,
I w dżungli zdarzeń widmami płyną.
Po pierwsze, uświadomcie sobie, że jako SAP należycie do elity WEIRD, a więc 2–3 proc. populacji całego świata. To, że do niej należycie, w nikłym stopniu jest waszą zasługą. Nie mieliście bowiem wpływu na to, że przyszliście na świat w kulturze WEIRD, także wasze osiągnięcia są w dużej mierze zasługą osób żyjących wokół – waszych rodzin, nauczycieli, wspólników, a niekiedy i wynikiem korzystnego splotu okoliczności. Zapewne jednak ciężko też się na wasz sukces napracowaliście – należy wam się szacunek.
Ale sukces nie czyni człowieka lepszym od innych. Jest raczej zadaniem, aby wspierać tych, którym – najczęściej bez ich winy – w życiu gorzej się wiedzie. Macie bystrą inteligencję i rozległą wiedzę przydatne do odniesienia sukcesu. Ale inteligencja i wiedza nie są tożsame z mądrością. Mądrość można odkryć także u osób, których IQ nie musi być na poziomie wymaganym przez stowarzyszenie Mensa. Dlatego przekonanie rozpowszechnione wśród SAP, że świat powinien podążać ich drogą, jest wyrazem pychy, a nie racjonalnej analizy.
Po drugie, starannie odróżniajcie naukę od scjentyzmu. Nauka nigdy nie twierdzi, że czegoś definitywnie dowiodła, że doprowadziła do jakiegoś rozstrzygnięcia. Nauka weryfikuje teorie, falsyfikuje modele, testuje hipotezy, posuwa się nieskończoną drogą kolejnych przybliżeń. Natomiast scjentyzm, ideologia zbudowana na nauce, stale używa określeń, że coś jest „naukowe” (albo „nienaukowe” – ergo: irracjonalne lub bezsensowne), że „nauka dowiodła” czy też „definitywnie rozstrzygnęła”.
Pamiętajcie, że wiele prawd, które dzisiaj uznajecie za „bezdyskusyjne” czy „obiektywne”, już za 20 lat może być podważonych, a za pół wieku tylko budzić politowanie. Dotyczy to zwłaszcza nauk społecznych, w których przekonania autora mogą mieć ogromny wpływ i na stawianie pytań, i na formułowanie odpowiedzi. Ale dotyczy to też nauk przyrodniczych, np. jeden z naukowych autorytetów przełomu XIX i XX wieku – fanatycznie walczący z Kościołem – Ernst Haeckel dla potwierdzenia wyznawanych przez siebie hipotez (dziś odrzuconych) stworzył serię rysunków, „korygując” empiryczne dane (lub dopełniając ich brak) w taki sposób, by potwierdzały jego teorię rekapitulacji. Rysunki te zostały uznane za dowód prawdziwości teorii Haeckla i były przedrukowywano przez wiele lat w podręcznikach na całym świecie – wychowało się na nich parę pokoleń biologów.
Dziś szczególnie na nadużycia scjentyzmu narażona jest genetyka, a także nauki o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu (neurosciences) i antropologia. Bo o całej serii „nauk” humanistycznych stworzonych w ostatnim półwieczu wyłącznie po to, by potwierdzały z góry przyjętą ideologię, nie warto nawet wspominać.
Pozostaje nam więc krytycyzm myślenia, weryfikowanie posiadanych danych, poważne wsłuchanie się w argumenty krytyków danej teorii, wreszcie zdrowy rozsądek jako broń przed tyranią ideologii i uniemożliwianiem rzetelnej dyskusji.
Krytykuję brak otwartości
Po trzecie, historia nie jest już zagrożona scjentyzmem, gdyż została nim głęboko skażona w połowie XVIII wieku i w kolejnym stuleciu konsekwentnie była przerabiana według schematu: średniowiecze to obskurantyzm i okrucieństwo – od renesansu zaczyna się postęp ludzkości. Jak ujął to prof. Draper w bestsellerze, który miał w USA 50 wydań i był przetłumaczony na wszystkie ważniejsze języki (w tym parę polskich edycji): „W pierwszej zasada brzmiała: »ciemnota jest matką pobożności«, w drugiej »wiedza to potęga«”. To ważne, bo taki schemat można dziś odnaleźć w operach oraz powieściach (od literatury wielkiej po sensacyjną), w podręcznikach, w malarstwie, w filmach i na łamach gazet. Krótko mówiąc, każdy wykształcony na Zachodzie człowiek, jeśli nie jest miłośnikiem historii (bo historycy od dziesiątków lat obalają „oświecone” mity), ma w głowie mnóstwo legend, fałszerstw i insynuacji przyjętych bezkrytycznie jako obiektywną wizję historii. Nie jest to bez wpływu na jego stosunek do Kościoła, katolicyzmu oraz chrześcijaństwa.
Dlatego jeśli słyszycie o Giordanie Brunie jako męczenniku nowożytnej nauki czy Piusie XII przyglądającym się obojętnie zagładzie Żydów, a także obiegowe sądy o inkwizycji, polowaniu na czarownice, wyprawach krzyżowych, o konflikcie nauka–Kościół, także w detalach, np. o tym, że Kościół zakazywał sekcji zwłok, to wiedzcie, że w swoim rdzeniu są one ideologiczną propagandą zawierającą jedynie okruchy prawdy.
Po czwarte, musicie też uznać, że nawet jeśli macie sporą wiedzę o religii, to jednak jej nie rozumiecie. Wasz agnostycyzm lub ateizm jest wynikiem waszych osobistych przekonań, doświadczeń oraz przemyśleń. Ale tak jak nie powinno się oceniać a priori waszego światopoglądu (acz, niestety, niektórzy zapalczywi chrześcijanie tak czynią), tak i wy nie powinniście osądzać innych. Wspomnijcie choćby tak często powtarzany wśród ludzi niewierzących slogan: „wierzący mają łatwiej w życiu, bo nie mają dylematów, mają żyć według nakazów wiary albo tak, jak Kościół im nakazuje”. Nie wdając się w dłuższą dyskusję, odpowiem słowami, których autorem jest Panzerkardinal Joseph Ratzinger: „wierzący może wyznawać swoją wiarę tylko na oceanie nicości, wśród ciągłych niebezpieczeństw i powątpiewań”. To tylko niewierzącym wydaje się, że wiara jest stabilna i prosta. Albo inny slogan: „oni robią dobre uczynki, bo boją się piekła”. Jeśli niekiedy tak bywa, to jest to postawa dziecinna. Nikt z ludzi traktujących poważnie chrześcijaństwo nie podchodzi w ten sposób do wiary. Albowiem, po pierwsze, wie, że – jak uczy Kościół – nawet najlepsze uczynki mu nie zapewnią zbawienia, po drugie – jak uczy Kościół – człowiek winien zawsze postępować zgodnie ze swoim sumieniem (owszem, Kościół może pomóc w formowaniu sumienia, ale to ono jest podstawowym kryterium działania).
Nie oburzajcie się też i nie potępiajcie w czambuł człowieka wiary, słysząc kolejne medialne rewelacje na temat Kościoła w rodzaju: „Jak on może być w Kościele, skoro biskupi zachowują się tak a tak…”, „jak on może wierzyć w Ewangelię, skoro w jej imię dopuszczono się tylu nieprawości, zgładzono wielu niewinnych ludzi”.
Znów, po pierwsze, poszukajcie oryginalnych cytatów, zajrzyjcie do źródeł, poszukajcie innych komentarzy – większość tych informacji bywa zdeformowana i jednostronnie zinterpretowana, po drugie, bycie członkiem Kościoła to dla osoby wierzącej coś całkowicie odmiennego niż bycie członkiem klubu, partii czy organizacji pozarządowej. Oznacza bycie wszczepionym w żywego Chrystusa. Z tego teologicznego punktu widzenia negatywne fakty, nawet jeśli są prawdziwe, są jedynie naskórkiem, powierzchnią – acz bolą i trzeba zrobić, co się da, by ich uniknąć w przyszłości.
Pamiętajcie, wasze myślenie o chrześcijaństwie, wierze czy Kościele mówi sporo o powodach waszego agnostycyzmu lub ateizmu, ale mówi niewiele o treści wiary osób wierzących oraz o ich życiu w Kościele.
Po piąte, należycie do elitarnej grupki osób, która osiągnęła sukcesy, jakimi może się pochwalić mała garstka ludzi na naszej planecie. To może być powód do zadowolenia i może budzić szacunek. Ale czy z tego powodu macie też prawo do przekonania, że wasze postrzeganie świata jest najlepsze, że możecie narzucać je innym?
Nie krytykuję waszych poglądów, ale wasz brak otwartości. Zdecydowana większość ludzi na świecie, wyżej od was, indywidualistów, ceni budowanie głębokich więzi pomiędzy ludźmi, życie w otwartych na gości, wielopokoleniowych i wielodzietnych rodzinach. Czy ludzie ci, jako „familiocentryczni”, automatycznie generują „negatywny kapitał społeczny” i są przeszkodą dla nowoczesnego społeczeństwa? Zdecydowana też większość ludzi na świecie nie żyje tak dynamicznie jak wy, nie podróżuje tyle co wy, nie ma tak wypełnionego kalendarza spotkań.
Lecz, zarazem, zwiedzający sto lat temu Europę Polinezyjczyk Tuiavii z Tiavea tak opisywał rodakom swoje wrażenia: „Biały człowiek wysila się, żeby poszerzyć, wydłużyć i pogrubić swój czas. Zaprzągł do tego zadania większość swoich maszyn. I po co on się tak męczy? Wydaje mi się, że czas wyślizguje mu się z ręki jak ryba. Bo Biały zbyt kurczowo ściska czas. Czas mu ucieka, a Biały go goni i pogania, i nie daje mu odetchnąć. Czas musi stać wciąż przy Białym i musi pracować, musi coś mówić albo śpiewać. A przecież czas jest cichy, czas kocha cichą radość, spokój i wygodną matę. Biały nie rozumie czasu, nie umie się nim posługiwać, traktuje go po swojemu, to znaczy brutalnie. I czas go nie lubi”.
Dziś ten opis musiałby być jeszcze bardziej radykalny, ale czy jest on całkowicie irracjonalny i bezsensowny? Na przyjaźń, na miłość, na bezinteresowność, na macierzyństwo i ojcostwo, na kontemplację potrzeba czasu. „Czas kocha cichą radość”. Czy są to jedynie archaiczne poglądy „niecywilizowanych” plemion, które nic nie wiedzą o efektywności oraz wydajności? I czy naprawdę uważacie, że tylko transgresje, obalanie tabu są działaniami godnymi człowieka, a ten, kto przeciw temu protestuje, czyni to jedynie z braku wykształcenia, irracjonalnej wiary i bezkrytycznego przywiązania do tradycji?
Dyktat czy modernizacja
Czy naprawdę wierzycie, że usuwanie wszelkich form religijności z przestrzeni publicznej jest rozwiązaniem „bezstronnym” i „neutralnym”, i nie macie na tyle empatii, by dostrzec, że dla wierzących jest to postulat odgórnego ateizowania państwa? Jak słusznie zauważył amerykański prawnik, ortodoksyjny żyd Joseph Weiler, broniący krzyża przed Trybunałem w Strasburgu: jeżeli w jednym z domów pouczano dziecko, że krzyż to znak, dla którego w imię fanatyzmu i nietolerancji zamordowano wiele osób i który jest sposobem podkreślania chrześcijańskiej dominacji w przestrzeni publicznej, a w innym domu rodzice nauczali dziecko chodzące do tej samej klasy, że krzyż to znak najczystszej miłości, że jest oznaką ofiarowania siebie dla dobra innych ludzi, symbolem tolerancji, bo za każdego człowieka umarł Chrystus, to nie można uznać, że jedynym sprawiedliwym rozwiązaniem jest zdjęcie krzyża. Raczej znaczy to, że mamy poważny problem, który powinniśmy starannie zbadać i rozwiązać w sposób optymalny dla danej społeczności.
Przyjęte w kręgu SAP rozwiązania „neutralności” w duchu liberum veto (wystarczył sprzeciw jednego rodzica, by obalić w całej szkole 25-letnią tradycję ekumenicznej modlitwy – wspólnej dla katolików, protestantów i świadków Jehowy) nie są bezstronne, ale konsekwentnie dyskryminują wierzących. Sugestie, że oblat benedyktyński nie może być urzędnikiem państwowym (a gdyby to był „zielony”, goszysta czy mason, problemu by nie było) czy też że wyjazd delegacji rządowej na kanonizację Jana Pawła II narusza „świeckość” polskiego państwa (do Watykanu przybyło 43 przywódców narodowych, a także 23 ministrów, przewodniczący Rady Europejskiej oraz szef Komisji Europejskiej, byli też wiceprezydent Chin i przedstawiciele innych wyznań i religii), głęboko urągają poczuciu sprawiedliwości. Radykalizują też wszystkich ludzi wierzących (dla których warunek: możesz być katolikiem, ale nikt o tym nie będzie wiedział, jest nie do przyjęcia), a postawom skrajnym, ideologicznym, dodają wiatru w żagle.
Jeśli zatem SAP naprawdę chcą modernizować Polskę, to muszą pamiętać o kapitale społecznym i jego fundamencie – kapitale moralnym. Przy tak pojętej „neutralności światopoglądowej” nie da się go zbudować. I nie pomoże tu słabo skrywana radość i nadzieja, podpierana statystycznymi badaniami, pokładana w „pełzającej sekularyzacji”. Nawet jeżeli utrzymają się wszystkie trendy statystyczne i w ciągu kolejnych 30 lat o kolejne 10 proc. zmniejszy się uczestnictwo we mszy świętej, to będziemy wtedy mieli 2045 rok i nadal 1/3 Polaków uczęszczających co niedzielę do kościoła (oraz sporą część uczęszczającą dwa, trzy razy w miesiącu), ale będą to ludzie znacznie bardziej okrzepłej, dojrzałej i uformowanej wiary. Bez ich udziału też nie wzmocni się kapitału moralnego w polskim społeczeństwie. Ponieważ jednak poważne problemy w Europie ujawniają się coraz szybciej, to ekstrapolowanie obecnych tendencji aż do 2045 roku wydaje mi się zgoła niedorzeczne. A wobec tych problemów współcześni SAP są bezradni. Są dziećmi czasu, historycznie patrząc: czasu stabilności i prosperity, pozwalającemu wierzyć w postęp i życiu sicut Deus non daretur.
Czy „najdziwniejsi ludzie świata” – elita – to zrozumieją? Czy dostrzegą element coraz większego anachronizmu i coraz bardziej niebezpiecznej ideologii w swej wizji świata i swoich metodach działania? Czy też pozostaną przy swojej mantrze: I znowu mówią, że Ford… że kino…Że Bóg… że Rosja… radio, sport, wojna…?
Czas biegnie szybko, więc jeśli uda mi się osiągnąć przewidywaną długość życia polskiego mężczyzny, to mam nadzieję – jeszcze po tej stronie wieczności – poznać odpowiedzi na te ważne pytania.
Tekst o. Macieja Zięby, zatytułowany „Najdziwniejsi ludzie świata”, ukazał się w „Plusie Minusie”(„Rzeczpospolita”) z datą 19-20 września 2015 roku.