Czy naprawdę chcemy iść śladami św. Szarbela?
Nie wiem czy to chwilowy trend, moda na duchową egzotykę czy wreszcie powiew Ducha Świętego sprawił, że w „kraju nad Wisłą” maronicki Święty Szarbel (Sarbeliusz) stał się w wielu kręgach tak bardzo popularny, ale wiem co sam zawdzięczam temu świętemu eremicie z Gór Libanu.
Wydaje mi się on dobrym przewodnikiem nie tylko na dziś, na chwilę, ale na dłuższą drogę, która prowadzi zwłaszcza przez bolesne milczenie samego Boga i milczenie własnego serca, pomimo krzyku świata i własnych pragnień, by w końcu odkryć głos pełen czułej miłości, rozlany w naszych sercach przez Ducha Świętego.
Szarbel stał mi się bliski wraz z rodzącymi się moimi fascynacjami Bliskim Wschodem i częstymi – swego czasu – wyjazdami w tamte tereny. Ten libański święty zaczął mnie intrygować i niepokoić, zwłaszcza po kilkumiesięcznych pobytach w klasztorze w Kairze, gdzie moje kapłaństwo, tak bardzo obce dla otaczającego świata, i moja dominikańskość, która tam wydawała mi się początkowo być na uwięzi i nie realizowana, sprowokowały mnie do skonfrontowania się z bolesnym pytaniem: kim naprawdę jestem. Zwłaszcza wtedy kiedy ani ornat, ani habit, ani tytuł „abuna” (arab. – ojciec), ani skrót „OP” na końcu nazwiska nic nikomu nie mówiły, ani nie znaczyły. Święty Szarbel wciąż pokazuje mi perspektywę, która jest i prosta, i oszałamiająca. Jak widok z gór libańskich, gdzie miał swój erem.
Moja aktywność duszpasterska, zadania mi powierzone, obowiązki, których się podejmuję, dzieło głoszenia Ewangelii, choć mają moc, aby mnie uświęcać i przyczyniać się do budowania Królestwa Bożego na świecie, to nie są ani źródłem, ani celem mojego życia: zarówno chrześcijańskiego, jak i zakonnego, oraz kapłańskiego. Bez obowiązków duszpasterskich, które czynią mnie pożytecznym w sposób widoczny i łatwo weryfikowalny, także, a może przede wszystkim, mogę się uświęcać, a przez to uświęcać świat. Tym, Który uświęca jest tylko Duch Święty, działający we mnie zwłaszcza poprzez doświadczenie ogołacającego ubóstwa, płaczu, milczenia, pragnienia i łaknienia, cierpienia (a czasem nawet męczeństwa), któremu jednak zawsze powinno towarzyszyć praktykowanie modlitwy, ascezy i miłosierdzia. Nietrudno zauważyć, że jest to po prostu droga Ośmiu Błogosławieństw.
Uświęcanie świata rozpoczyna się od własnego uświęcenia. Biada mi, jeśli w zatroskaniu o innych czy w duszpasterskim biegu, zaniedbam siebie. Bo zapalać może tylko ten, kto sam płonie. Nie muszę się śmiertelnie bać nieprzydatności i porażek, generując z siebie tak wiele energii, żeby tylko ich uniknąć, tak jakby na mapie mojego życia nie miały one prawa zaistnieć. Sukces i pomyślność, przydatność i akceptowalność, choć bardzo wskazane i potrzebne, nie mogą jednak stać się jedynym kryterium prawdziwego szczęścia, albo mówiąc językiem Biblii – błogosławieństwa. Moja autentyczna wartość nie tkwi w tym, co robię, a nawet w tym, kim siebie uczyniłem lub uczynili mnie inni, ale w tym, kim naprawdę jestem, niezależnie od okoliczności i czasów, w swojej najgłębszej istocie, którą nadał mi Stworzyciel. Dotrzeć tam mogę poprzez zgodę na bycie przy sobie. Zgoda taka szybko poprowadzi mnie drogą samotności, co jednak nie oznacza osamotnienia czy izolacji, ale dobrej samotności, w której pozwalam sobie po prostu być, zgadzam się rzeczywiście na siebie.
Eremita – po arabsku habbis – oznacza dobrowolnego więźnia. To dobry filologiczny trop: zgodzić się na siebie, wybrać siebie, pozostać przy sobie – stać się „dobrowolnym więźniem”, który nie ucieka ze swojego życia. Ale to także droga milczenia, niekoniecznie tego zewnętrznego (eremickiego), gdzie pozwalam sobie zawiesić szybkie i proste odpowiedzi na bolesne pytania, gdzie krzyk z czasem wymęczony zamilknie, a pozostanie zgoda na ciszę, w której póki co nie znam odpowiedzi i nie szukam jej na siłę. W milczeniu i ciszy, która pomaga być blisko siebie samego, dojrzewa stopniowo najgłębsza odpowiedź, na temat tego, kim jestem.
Czy oznaczać miałoby to, że mam nic nie robić? Czy działanie jest tylko ucieczką i budowaniem fałszywej tożsamości? Oczywiście, że nie. Ale to właśnie z mojego świadomego bycia/życia będzie wypływać działanie z mocą. Jednak nie odwrotnie. Wielość działania, absolutna konieczność i kompulsywność działań, które podejmujemy, nie pozwalają lub utrudniają nam spotkać się z samym sobą. Taki styl będzie z upływem czasu skazywać naszą pracę na frustrację i niezadowolenie. Przerabiał to każdy wypalony duszpasterz, który zapomniał, że jest także owcą mającą swojego Prawdziwego Pasterza, a owca czasem po prostu jest owcą: pasie się, gubi i daje odnaleźć. Przechodził to każdy sfrustrowany rodzic, który zapomniał, że jest także mężem/żoną i Dzieckiem Bożym, chcącym czasami nie tylko kochać, ale być pokochanym i otoczonym opieką. Dlatego potrzebujemy sobie przypominać, że wystarczy po prostu być, a nie tylko mieć i działać.
Święty Szarbel dodaje mi odwagi, by w tych wszystkich ciemnościach nawiedzających życie nie szukać światła, rozjaśniającego teraźniejszy mrok, ale żeby w końcu zgodzić się na ciemność dnia dzisiejszego, która prowokując milczenie i samotność, pomoże mi już nie tyle odkryć światło, ile spotkać się z samym Ogniem.
23 lipca, w rocznicę święceń kapłańskich Ojca Szarbela