Grzechu już nie ma, wina została nam odpuszczona. To po co jeszcze zadośćuczynienie?
Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego poznają Mnie – wyrocznia Pana, ponieważ odpuszczę im występki, a o grzechach ich nie będę już wspominał (Jr 31,34).
To jest ciekawy sposób panowania… Zwykle panowanie kojarzy nam się z rządami silnej ręki, z dowodzeniem i zarządzaniem, z prowadzeniem, pilnowaniem porządku i domaganiem się posłuszeństwa. Tymczasem to nowe przymierze – zapowiedziane w słowach proroka Jeremiasza – ma być zupełnie inne. Bóg jako Pan nie staje już na czele zbrojnych oddziałów jak wódz ludu, który pielgrzymuje i zdobywa Ziemię Obiecaną. Bóg jako Pan wchodzi do naszego serca i usuwa z niego grzech – swoim wybaczeniem i swoim miłosierdziem.
Wina i kara
To się już dokonało, jeśli odbyliśmy szczerą spowiedź. O tym była już mowa poprzednio. Ale został jeszcze jeden, ostatni warunek sakramentu pojednania i ostatni akt pokutny, jakim jest zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu. Grzechu już nie ma, jego wina została nam odpuszczona. Ale w takim razie, co robi tutaj owo zadośćuczynienie?
Otóż, wydaje mi się, że należy przypomnieć sobie, w jaki sposób my – katolicy, chrześcijanie należący do Kościoła Katolickiego – patrzymy na grzech. Trzeba przede wszystkim odróżnić dwa elementy, jakby składniki grzechu. Pierwszym z nich jest wina – gdy zgrzeszę, występując przeciwko Panu Bogu, staję się winny, jak mówił dawny katechizm, zaciągam winę. Jestem odpowiedzialny za zło, które uczyniłem, za ten wybór fałszywego dobra, bo tak właśnie się dzieje: grzeszę, ponieważ przedstawiam sobie zło jako dobro i dlatego je popełniam.
Ale problem grzechu nie kończy się na winie, bo ma on również swoje konsekwencje – i dla nas, i dla innych. Jego skutki pozostają, pomimo odpuszczenia nam winy. W teologii nazywamy je karą.
Konsekwencje tego, że na skutek naszego grzechu coś zostało zniszczone, spadają często na nas samych. Ale są też grzechy, których skutki są szczególnie dotkliwe dla tych, których skrzywdziliśmy. Dlatego są one nazywane grzechami wołającymi o pomstę do nieba, jak na przykład morderstwo, znęcanie się nad bezsilnymi albo niepłacenie za pracę.
Kara za takie postępki może być ustanowiona, na przykład jako odpowiedzialność prawna – rozgrzeszony morderca, czy nieuczciwy pracodawca, nadal podlegają karze określonej przepisami i wymierzanej przez sąd. Ale może to być również skutek, który po prostu jest w naszym życiu bezpośrednio odczuwalny, stało się coś, co wymaga naprawienia, nie wystarczy żal i wyznanie winy. Jeżeli jej nie naprawimy, to ten stan będzie trwał, sytuacja nadal będzie zła, chociaż grzesznik się wyspowiadał i został sakramentalnie rozgrzeszony, uniewinniony.
Jest to absolutnie niesamowite – Bóg zmazuje naszą winę i nasza sytuacja staje się dzięki temu taka, jakby zło, które popełniliśmy, zostało wymazane, jakby się nie wydarzyło. To może zrobić tylko Pan Bóg. Przypomnijmy sobie, jak bardzo oburzeni byli Żydzi, gdy usłyszeli, że Chrystus mówi do uzdrawianego paralityka: „Idź, odpuszczają Ci się twoje grzechy!” (zob. Mk 2,5-11). Oni byli zgorszeni, ponieważ wiedzieli, że to może zrobić tylko Bóg. Nikt inny nie może zmienić zaciągniętej przeze mnie winy moralnej, nikt nie ma nad nią władzy, tylko sam Bóg. To jest coś, co dokonuje się między mną a Nim i tylko On może ją usunąć.
Ale pozostają jeszcze konsekwencje mojego grzechu oraz moja odpowiedzialność za to, co zrobiłem, za skutki tego czynu. Po rozgrzeszeniu mogę to sobie uświadomić jeszcze bardziej, bo odnajduję się w przywróconej jedności z Bogiem, jestem w stanie łaski – czyli znacznie bliżej prawdy. Jestem zatem wezwany do tego, żeby w pewien sposób to zło, które uczyniłem, naprawić i żeby za nie odpokutować – to należy również do mnie. Nie bez powodu powiedziałem również, do tego jeszcze wrócimy, ponieważ w pokucie i w zadośćuczynieniu – podobnie jak w żalu za grzechy – nie jestem pozostawiony sam sobie.
Bogu i bliźnim
Pokuta i zadośćuczynienie pozostaje jeszcze do zrobienia pomimo wyznania i odpuszczenia grzechów. Zostaje nam bowiem pewien dług wobec Boga, który został – jak mówiłem przy okazji żalu za grzechy – obrażony moim złym postępowaniem. Nie urażony, jak to bywa przy okazji jakichś towarzyskich drobiazgów, tylko właśnie obrażony, ponieważ grzech jest zawsze lekceważeniem Pana Boga, stawianiem przed Nim czegoś lub kogoś innego, co decydująco wpływa na niewłaściwy, zawsze zły wybór moralny.
Mam również zadośćuczynić bliźnim, tym ludziom, których skrzywdziłem moim grzechem. Skrzywdziłem ich albo bezpośrednio, działając wprost przeciwko nim lub też zaniedbując uczynienie dobra, które im się ode mnie należało.
W pewien sposób, również jak najbardziej realny, swoim grzesznym postępowaniem skrzywdziłem także i całą wspólnotę Kościoła – odbierając jej siebie jako człowieka dobrego. Pozbawiłem Kościół dobra, którego uczynienie było sprawą moją, a nie innej osoby – tylko ja i właśnie ja mogłem i powinienem był je uczynić. Zgromadzeni tutaj na liturgii, składamy Bogu w ofierze całe dobro, jakie jest w nas. Jeśli jednak grzeszymy, to tego dobra brakuje – Kościół zostaje go pozbawiony, dar wspólnoty jest ograbiony z czegoś, co ja miałem możliwość do niego dołożyć. Dlatego konieczne jest zadośćuczynienie i Bogu, i bliźniemu.
Dla pokutujących – kruchta
W dawnym Kościele, w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, zadośćuczynienie wyprzedzało odpuszczenie grzechów. Najpierw trzeba było odpokutować, a dopiero potem otrzymywało się rozgrzeszenie i można było przystąpić do Komunii świętej.
Pokuty bywały ciężkie i długotrwałe, na przykład: za krzywoprzysięstwo – jedenaście lat pokuty, za kradzież – siedem lat, za cudzołóstwo – cztery. A wśród wymaganych praktyk były modlitwy, pielgrzymki, posty, itd. Pokutujący nie mieli prawa wejść do świątyni, dla nich była kruchta, stąd ta przestrzeń przy wejściu, którą nadal się oddziela, nie tylko dlatego, żeby w zimie było nam a kościele cieplej. Wchodzący do świątyni ludzie mijali ich, budując się ich pobożnością i pokorą.
Pewien ksiądz na Podhalu wykorzystał to, aby nakłonić mężczyzn z wioski, w której był proboszczem, do wejścia do kościoła. Oni zwykle siadali na takiej galeryjce, na chórze i robili tam różne rzeczy, nawet w karty potrafili grać. On zatem zamknął wejście na chór, ale wtedy oni przestali w ogóle wchodzić do kościoła, stali na zewnątrz, a co pobożniejsi w kruchcie. Prosił ich, błagał, przekonywał. Nic to nie dało. Przyszły wreszcie kobiety i mówią: „Niech ksiądz da spokój, na nich nie ma siły! Zeźlili się i teraz to już na pewno nie wejdą”. Wtedy proboszcz przypomniał sobie tę dawną tradycję Kościoła i na drzwiach wywiesił wielkie plakaty, na których było napisane, że przed kościołem i w kruchcie w starożytnym Kościele stali: cudzołożnicy, złodzieje, pijacy. Wszystkie najgorsze grzechy wypisał. Następnej niedzieli przychodzą chłopy do kościoła, rzucają okiem… i w milczeniu wchodzą do świątyni, jeden za drugim. Stłoczyli się jednak wszyscy pod chórem i dalej ani rusz. Dopiero argument BHP ich przekonał, jak proboszcz powiedział: „Ludzie, tak żeście drzwi zastawili, że jak by się ten kościół, nie daj Boże, zapalił, to przecież wasze baby spaliłyby się razem z nim, bo nie ma jak wyjść!”.
Bracia i siostry tych wszystkich, którzy publicznie odprawiali pokutę, widząc ich staranie o to, żeby naprawić swoje grzechy – zwłaszcza jeżeli dotyczyło to grzechów, które w jakiś sposób dotknęły całą wspólnotę – mogli się więc tą pokutą budować, mogli się za nich modlić. A jednocześnie, wchodząc do świątyni, musieli sobie pomyśleć: „No, lepiej żebym ja nie grzeszył, bo też będę musiał stać w kruchcie”.
Żeby bilans był na zero
Jednak później Kościół tę praktykę zmienił i wydaje się, że słusznie. Dlaczego? Ponieważ istniały dwa niebezpieczeństwa.
Po pierwsze, można było tak pomyśleć, że – jeżeli najpierw trzeba odpokutować, zadośćuczynić, a dopiero potem można otrzymać rozgrzeszenie – to pokutujący w pewnym sensie na to odpuszczenie grzechów zasługuje, że on sobie w jakimś stopniu sam na nie zarabia i za te swoje praktyki pokutne nabywa u Pana Boga prawo do przebaczenia mu grzechów. A to byłby błąd, bo odpuszczenie grzechów jest darmowym darem kochającego Boga.
Po drugie, moglibyśmy sobie pomyśleć, że owe jedenaście, piętnaście, czy choćby i dwadzieścia lat może wystarczyć, aby zmazać winę, unieważnić grzech. Jakbyśmy mogli tym naszym działaniem, tutaj na ziemi, zrównoważyć i odkupić całe duchowe zło, które zostało dokonane. Grzech jest rzeczywistością duchową i my nie jesteśmy w stanie rozpoznać tutaj, na ziemi, w jakim stopniu on niszczy i nas, i świat wokół nas. Nie jesteśmy w sądzie, a duchowego wymiaru zła i koniecznego zadośćuczynienia nie da się wyważyć, wyliczyć ani oszacować naszym ludzkim rozumem i naszą miarą sprawiedliwości. Nie na tym samym poziomie, na jakim można powiedzieć: „Trzeba zwrócić to, co ukradłeś plus taki a taki procent”. To Bóg widzi, jak głęboko sięga zło grzechu i jak wielkiego gestu, jakiej łaski trzeba, żeby ten grzech wymazać i naprawdę go odpokutować.
Dlatego zmiana praktyki Kościoła była bardzo rozsądna. Otrzymujemy odpuszczenie grzechów od razu i dopiero potem możemy, będąc już w stanie łaski, współpracując z Bogiem, podejmować akty zadośćuczynienia. Sami nie jesteśmy w stanie tego dokonać i właśnie dlatego nie jesteśmy pozostawieni sami sobie. To Chrystus poniósł nasze grzechy na drzewo Krzyża, to łaska Boża w nas umożliwia jakiekolwiek czyny pokutne, zadość czyniące czy nawet zasługujące. Te nasze różne, drobne czy nawet i większe akty pokuty są i wspomagane, i dopełniane przez łaskę Bożą. My nie jesteśmy w tym sami, bo gdybyśmy mieli nasz grzech sami udźwignąć, to natychmiast zostalibyśmy unicestwieni. Na szczęście jednak On jest i pomaga nam nawet w tym naszym odpokutowaniu. To nie jest tak, że Pan Bóg siedzi sobie na tronie i mówi: „No, a teraz pokaż, co potrafisz! No, wyżej, postaraj się bardziej! Jeszcze za słabo się starasz!”.
On nam pomaga tę pokutę podjąć ale nasz udział jest konieczny, bo jesteśmy ludźmi wolnymi, jesteśmy Jego dziećmi, które On szanuje. On do tej pokuty nas dopuszcza – pozwala, abyśmy ponosili konsekwencje naszych czynów, a jednocześnie pomaga nam swoją łaską, żebyśmy mogli odpowiedzieć na Jego miłość i na Jego sprawiedliwość – naszą miłością. Zadośćuczynić Jemu, który jest pierwszym zranionym przez nasz grzech, ale także i tym, których skrzywdziliśmy.
Komuś mogło by się to wydać dziwne. Jak to, jeżeli się wyspowiadałem i już nie mam grzechu, to co jeszcze mi zostało? Czegoś brakuje? Ale wydaje mi się, że jeżeli sobie – tak jak to zrobiliśmy przed chwilą – popatrzymy na grzech jako winę, czyli coś moralnego, coś wewnętrznego i duchowego, oraz na jego zewnętrzne konsekwencje, to wówczas zrozumiemy, że nawet uznanie nas za niewinnych nie likwiduje tego, cośmy zrobili i co się domaga od nas jakiejś pokuty i jakiegoś zadośćuczynienia. To nam zostaje. I właściwie jest to wielki przywilej, świadectwo naszej godności i wybrania, że w ogóle możemy zrobić cokolwiek. I nie tylko możemy, ale jest to wręcz konieczne, ponieważ w wymiarze duchowym chodzi o jakieś proste zbilansowanie się na zero. Chodzi o odbudowanie miłości, ponieważ Bóg jest miłością i zbawienie, czyli spotkanie się z Nim tylko tak jest możliwe – w miłości.
Czyściec – nie kara, ale szansa
Stąd zresztą bierze się nauka Kościoła Katolickiego o czyśćcu. A mianowicie, może się zdarzyć, że ja faktycznie część tej odpowiedzialności – tej pokuty i zadośćuczynienia, zabieram ze sobą na tamten świat. Wtedy Bóg, nawet po śmierci, daje mi szansę, żebym ja w jakiś sposób mógł dopełnić to, czego nie dopełniłem tutaj.
Czyściec kojarzy nam się często z karą, ale proponuję spojrzeć na czyściec od innej strony, jako na szansę dla nas. W świecie, w którym zasadniczo wszystko już się dokonało, który jest światem duchowym i w którym czeka nas albo zbawienie, albo potępienie, Kościół Katolicki dostrzegł taką możliwość – opierając się na swoim przekonaniu o miłosierdziu Bożym – że Bóg może nam pozwolić abyśmy i tam dopełnili naszych zadośćuczynień, kar i oczyszczeń, niezbędnych dla osiągnięcia takiego stanu, w którym będziemy mogli dostąpić zbawienia.
Jeżeli nie starczyło nam na to czasu, jeżeli z jakiegoś powodu nie udało nam się to tutaj, na ziemi. Dlatego czyściec nie trwa wiecznie, to jest pewien stan przejściowy, który musi się zakończyć, bo kara i zadośćuczynienie należą do tego świata, w którym wszystko ma czasowy wymiar i wiecznie nie trwa.
Wina, ze względu na swój moralny i duchowy charakter, może być wieczna, dlatego jeżeli ja z winą odchodzę z tego świata, jeżeli nie mam zamiaru poprosić Pana Boga o wybaczenie, to ona wówczas staje się definitywna i kończy się to piekłem. Nie daj Boże! Ale kara ma wymiar doczesny, kiedyś się skończy, choćby nawet po tamtej stronie. Dlatego my naprawdę z czyśćca idziemy do nieba.
Odpust to sprawa poważna
Z tego samego przekonania rodzi się nauka Kościoła o odpustach. Być może wynieśliśmy ze szkoły wiedzę na temat wystąpienia Marcina Lutra przeciwko Janowi Tetzelowi, dominikaninowi zresztą, który w taki sposób głosił tę naukę o odpustach, że to ludzi tylko denerwowało. Patrzymy więc na odpusty trochę z przymrużeniem oka albo wręcz z niechęcią. Tymczasem odpust, czy to zupełny, czy też cząstkowy, dotyczy właśnie tego, tej niedopełnionej oczyszczającej kary, która gdzieś nad nami wisi; dotyczy tego długu miłości, który mamy do spłacenia w sposób doczesny, widoczny i aktywny.
Kościół opiera się na przekonaniu, że kiedy Pan Jezus powiedział: „Cokolwiek zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a to, co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” (zob. Mt 18,18), to – dzięki tak zwanej władzy kluczy danej Piotrowi – to dał wiernym taką możliwość, aby uzyskując odpust, zostali oni albo zupełnie uwolnieni od tych kar, które musieliby ponieść, albo otrzymać ich skrócenie.
Ja wiem, że nam się tutaj od razu włącza takie myślenie, że odpust to już jest jakieś dzielenie włosa na czworo, że jedni mogą uzyskać, a inni nie mogą. I skąd to właściwie wiadomo, co i na ile rzeczywiście będzie zmniejszone? Czy takie wyważanie i odróżnianie, to aby nie jest coś nie do końca poważnego, coś w rodzaju „duchowej apteki”?
Ale spróbujmy spojrzeć na odpust poważniej, jak na wielką szansę dla nas, którzy nie jesteśmy w stanie zadośćuczynić za swoje grzechy! My naprawdę możemy, w pewnym momencie naszego życia, nie tylko zostać uwolnieni od win, ale też od odpowiedzialności za niedopełnione zadośćuczynienia i kary, które nad nami wiszą.
Proponuję, żebyśmy naprawdę docenili duchowe korzyści i przywileje, jakie daje nam możliwość uzyskania odpustu. Jest to przecież wielki dar Boga dla Kościoła. Nikt nam wprawdzie o odpusty zabiegać nie każe, takiego przykazania kościelnego nie ma, ale bardzo do tego zachęcam, bo jest w Kościele Katolickim taka możliwość – i warto z niej korzystać.
Zamiast ją lekceważyć, może lepiej się zastanowić, czy przypadkiem nie marnujemy wyjątkowej okazji, gdy Kościół ogłasza, że pod takimi czy innymi warunkami można uzyskać odpust zupełny dla siebie, czy też dla kogoś ze zmarłych. Zachęcam, bo to jest część sakramentu pojednania, to jest jedna z możliwości dopełnienia pojednania i pokuty – pojednania się z Bogiem i odpokutowania za grzechy.
Nikt nie każe latami odmawiać różańca
Kiedy otrzymujemy w konfesjonale tak zwaną pokutę, podejmijmy ją z największą troską! Najczęściej to są małe rzeczy, przecież nikt nie nakłada na nas obowiązku jedenastoletniego odmawiania różańca, codziennie i całego! Nikt nie nakłada nam ciężkich postów, nikt nie mówi: „Za ten grzech masz odbyć pielgrzymkę do Ziemi Świętej, na piechotę tam i z powrotem”. Zwykle ta pokuta, którą otrzymujemy w konfesjonale, ma przede wszystkim wymiar duchowy. Pomódl się, otwórz się na słowo Boże! Zdobądź się na mały, czy nawet większy gest miłości! Włóżmy w tę pokutę jak najwięcej naszego serca!
Ile razy zdarza się, że ktoś zaczyna spowiedź od słów: „Nie pamiętam, co miałem zadane jako pokutę, więc na wszelki wypadek coś tam zrobiłem”. Nie traktujmy naszej pokuty niepoważnie! Wezwanie do zadośćuczynienia Bogu i bliźniemu to jest znak, że Pan Bóg podchodzi z szacunkiem i z nadzieją do nas i do tego, co my zrobimy. On naprawdę bierze pod uwagę nasze gesty, nasze modlitwy, nasze działanie. Nasze przebaczenie, nasza solidarność, nasze zadośćuczynienie bliźniemu – mają dla Niego znaczenie, bo Jemu na nas zależy. A więc, nawet jeśli jest to rzecz drobna, podejdźmy i my do niej z szacunkiem, włóżmy w to serce!
Wtedy będziemy mogli być spokojni o to, że On swoją miłością będzie dopełniał to, co robimy – tutaj na ziemi albo tam, po śmierci, w czyśćcu – będzie nas wspomagał, nie zostawi nas samych z naszą odpowiedzialnością. Nie zostawi nas samych wobec krzywdy, którą wyrządziliśmy naszemu bliźniemu złym słowem, kradzieżą, oszustwem, obmową. On da nam siłę, żebyśmy mogli zadośćuczynić – da nam miłość, która sprawi, że nasze zadośćuczynienie stanie się sprawą ważną i piękną.
Ale podejdźmy do tego poważnie! Tak jak On poważnie i z miłością przebacza nam nasze grzechy, winy nasze zmazuje. Tak jak On poważnie towarzyszy nam i towarzyszyć będzie zawsze w każdym dobrym dziele. Amen.
Publikujemy ostatnie z serii kazań, wygłoszonych przez o. Pawła Krupę OP podczas niedzielnych mszy świętych o godzinie 14 w kościele św. Dominika na warszawskim Służewie w dniach od 22 lutego do 22 marca tego roku. Zgodnie z postanowieniem wspólnoty służewskich dominikanów, w tegorocznym Wielkim Poście 2015 wszyscy niedzielni kaznodzieje głosili kazania o pięciu warunkach dobrej spowiedzi.
Ojciec Paweł dziękuje Jolancie Malczewskiej-Kawalec za spisanie nagranych kazań. Niewielkie skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.