Czy mogą zapewnić coś więcej, niż tylko drogie prezenty? Kilka obserwacji proboszcza.

Punktem wyjścia moich obserwacji jest duszpasterstwo. Takie zwyczajne, którego doświadczałem w kilku parafiach. Były to zawsze parafie miejskie. I duże. A co za tym idzie, z potężnym marginesem anonimowości. Duszpasterstwo, odnośnie do chrzestnych, konkretyzuje się w trzech sytuacjach.

Najpierw biuro parafialne i udręka rozmów z kandydatami na chrzestnych. W zdecydowanej większości. I jak podejrzewam, to udręczenie dotyczy obydwu stron. Następnie katecheza (lub katechezy) przedchrzcielne. I po trzecie, liturgia chrztu. Najczęściej w trakcie niedzielnej Eucharystii. Chociaż zdarza się ją celebrować także w sobotę, żeby chrzestni zdążyli w niedzielę na samolot do Irlandii, Walii czy Niemiec.

Obawy

Robiąc notatki do tego artykułu, zacząłem się zastanawiać, czy nie generalizuję, a zatem, czy nie skrzywdzę tych dziesięciu sprawiedliwych (a oni są). Czy nie pomyślą sobie, że nie zauważam ich obecności i wkładu w życie parafii. Niech tak nie myślą. Niech mi wybaczą, że skoncentruję się na pewnych negatywnych przejawach naszego duszpasterstwa chrzcielnego.

I jeszcze jeden lęk. Że w tych moich zapiskach odnajdą się niektórzy (z jednej i drugiej strony barykady) i pomyślą, że piszę na podstawie naszych rozmów. Bez miłości. Niech tak nie myślą. Obejrzałem wczoraj, szukając inspiracji, Ojca chrzestnego Coppoli. Jedna kwestia utkwiła mi w głowie. To nic osobistego. To tylko interesy.

Dokumenty, czyli jak być powinno

Katechizm Kościoła katolickiego jest dosyć lakoniczny. W kanonie 1255 czytamy, że

aby mogła rozwijać się łaska chrztu, potrzebna jest pomoc rodziców. Na tym polega także rola rodziców chrzestnych, którzy powinni być głęboko wierzący, a także zdolni i gotowi służyć pomocą nowo ochrzczonemu, zarówno dziecku, jak dorosłemu, na drodze życia chrześcijańskiego. Ich misja jest prawdziwą funkcją eklezjalną (officium). Cała wspólnota eklezjalna ponosi częściowo odpowiedzialność za rozwój i zachowanie łaski otrzymanej na chrzcie.

Trzy wyznaczniki roli chrzestnego: głęboka wiara, którą w kontekście Katechizmu należy rozumieć nie jako przekonanie, że po śmierci coś jest i że nad nami Ktoś jest, ale w znaczeniu chrystologicznym, że nasze zbawienie zależy od więzi z Jezusem Chrystusem; zdolność i gotowość do pomocy chrześniakowi na drodze życia chrześcijańskiego, co stanowi aluzję do życia sakramentalnego i modlitewnego; bycie chrzestnym to również sprawowanie urzędu kościelnego, co oznacza, że na temat chrzestnego ma coś do powiedzenia nie tylko zainteresowana rodzina, ale i Kościół.

O wiele więcej na temat chrzestnych mówi Kodeks prawa kanonicznego. Poświęca im trzy kanony: 872, 873 oraz 874. Ten ostatni warto zacytować w całości:

Do przyjęcia zadania chrzestnego może być dopuszczony ten, kto: 1. jest wyznaczony przez przyjmującego chrzest albo przez jego rodziców, albo przez tego, kto ich zastępuje, a gdy tych nie ma, przez proboszcza lub szafarza chrztu, i posiada wymagane do tego kwalifikacje oraz intencję pełnienia tego zadania; 2. ukończył szesnaście lat, chyba że biskup diecezjalny określił inny wiek albo proboszcz lub szafarz jest zdania, że słuszna przyczyna zaleca dopuszczenie wyjątku; 3. jest katolikiem, bierzmowanym i przyjął już sakrament Najświętszej Eucharystii oraz prowadzi życie zgodne z wiarą i odpowiadające funkcji, jaką ma pełnić; 4. jest wolny od jakiejkolwiek kary kanonicznej, zgodnie z prawem wymierzonej lub deklarowanej; 5. nie jest ojcem lub matką przyjmującego chrzest.

Wydaje się proste jak konstrukcja cepa.

Życie, czyli jak jest

Codzienna praktyka udzielania chrztu pokazuje, że wszystko opiera się na kilku iluzjach. W większości kandydaci na chrzestnych są obojętni na wymagania Kościoła dotyczące ich funkcji, traktują je wręcz jako niepotrzebne zawracanie głowy. Pozostają w przestrzeni zwyczajów rodzinnych, koneksji towarzyskich i jakichś zobowiązań względem tradycji. Znajdują się poza życiem kościelnym, sakramentalnym i modlitewnym. Świadomi swojej sytuacji z chwilą przekroczenia progu kancelarii parafialnej zaczynają udawać kogoś, kim nie są.

By dopiąć swego, nie zawahają się nawet, by powiedzieć nieprawdę albo tak odpowiedzieć na pytanie, by ksiądz nic nie zrozumiał. Ponieważ większość zainteresowanych wie, że proboszcz nie zgodzi się (zgodnie z prawem Kościoła), by rodzicem chrzestnym została osoba żyjąca w konkubinacie albo w związku niesakramentalnym, dlatego też na pytanie, jaka jest pana/ /pani sytuacja rodzinna, odpowiadają, że są kawalerami lub pannami.

Nawet jeśli wiem, że to nieprawda, to nie jestem w biurze parafialnym po to, aby komukolwiek udowadniać, że mnie okłamuje. Opieram się na czyjejś deklaracji. Słowie, które nie odzwierciedla stanu rzeczy, a zapotrzebowanie kandydata. Świadomie godzę się na iluzję. Bez słowa podpisuję stosowne zaświadczenia i życzę dobrego dnia.

Zresztą, jak mam dowieść, że ktoś mnie oszukał? Nawet jeśli podczas kolędy spotkałem kogoś, kto pomieszkiwał ze swoim partnerem lub partnerką, to może istotnie ten związek się rozpadł? Nie wiem. Więc może mówi prawdę, deklarując, że żyje samotnie?

Odmawiam wystawienia stosownego zaświadczenie tylko wtedy, kiedy ktoś wprost mówi, że żyje w konkubinacie lub związku niesakramentalnym. Przedstawiam racje Kościoła, słyszę pytanie, czy nic się nie da zrobić, odpowiadam, że nic. Drzwi się zamykają i zostaję sam w biurze.

Dyskusję można podjąć tylko wtedy, kiedy istnieje możliwość zweryfikowania tego, czy ktoś faktycznie był bierzmowany albo czy uczęszcza na niedzielną mszę. Ale i tu nie brakuje kuriozalnych sytuacji. Ktoś bowiem twierdzi, że owszem, w liturgii nie bierze udziału, ale przecież przez osiem lat swojej bytności w parafii dwa razy był ze święconką, więc dlaczego się czepiam? Ktoś inny prosi, żeby przygotować go do bierzmowania w dwa tygodnie, bo termin chrztu przypada za trzy niedziele. Nie wymyślam tego na potrzeby artykułu: opowiadam o rzeczach, które znam z doświadczenia.

Wiele razy odmówiłem wystawienia certyfikatu kandydatom na rodziców chrzestnych (ze względu na nieuregulowaną sytuację małżeńską, brak związków ze wspólnotą i liturgią). I zawsze było to traktowane jako kara, jako afront, jako zemsta „czarnych”. Nigdy jako zachęta do tego, żeby zrewidować swoje nastawienie do Jezusa Chrystusa i Kościoła. Zastanawiam się, w jaki papierek opakować tę gorzką pigułkę odmowy, żeby stanowiła jakąś wartość w pedagogii wiary. Po wielu latach bycia duszpasterzem nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie.

Nie mam wątpliwości, że zbyt mało uwagi poświęciliśmy dokumentowi, który został przygotowany na synod biskupów w 2014 roku, a który ujawniał jakąś radykalną porażkę strategii duszpasterskiej Kościoła (przynajmniej tego europejskiego, do którego należymy). Sytuacje opisane powyżej świadczą nie tylko o obojętności rodziców i chrzestnych, ale również są świadectwem nieporadności Kościoła. My chyba nie wiemy, co zrobić.

O pewnym dogmacie marksistowskim

Kościół na różnych poziomach podejmuje wysiłek, aby zaradzić tej biedzie. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że przyszłość naszej wspólnoty decyduje się w rodzinach. Przy szukaniu rozwiązań należałoby jednak uwzględnić dwie kwestie. Pierwsza dotyczy tego, że niejednokrotnie rodzice i chrzestni nie rozumieją, czym jest chrzest. Pozostają, jak już pisałem, na poziomie rodzinnej tradycji czy nawet zabobonnej praktyki. Po drugie, proszą o chrzest, mimo że najczęściej nie czują się związani z Kościołem. Trudno mi jakoś uwierzyć, że zwielokrotnienie katechez przed chrztem może coś zmienić. Czy ilość przejdzie w jakość? Pamiętam rozmowę z pewnym młodym małżeństwem w jednej z parafii, w której pracowałem. Po katechezie chrzcielnej podeszli do mnie ludzie bardzo zaangażowani w życie Kościoła (nie tylko na poziomie parafialnym, ale i diecezjalnym) i powiedzieli, że to, co zostało zaproponowane, to instrukcja chrztu, a nie katecheza chrzcielna. Boję się, że katecheza, którą proponuje Kościół, w zdecydowanej masie (dokładnie tak) nie rozpala (i nie rozpali) żadnego serca. A już na pewno nie rozpali serc tych, którzy od Kościoła są daleko. Zaproponowanie im kolejnych katechez na takim samym poziomie, tą samą metodą, najprawdopodobniej przyniesie ten sam skutek – przekonanie, że są zmuszeni do wysłuchania nudnej prelekcji i odebrania jeszcze jednej kartki. I wszystko będzie dobrze.

Powstaje pytanie, w jaki sposób tych ludzi, którzy odeszli bezwiednie od Chrystusa i Kościoła, związać ze wspólnotą? Również po to, aby ukazać im tajemnicę chrztu, o który proszą dla swojego dziecka. Nie potrafię tego wyrazić inaczej, ale odnoszę wrażenie, że zbyt małą wagę przywiązujemy do elementu emocjonalnego. Przecież dwaj uczniowie, którzy szli do Emaus, po spotkaniu z Jezusem mówili do siebie: Czy serce w nas nie pałało? Jak rozpalić zatem te oziębłe serca?

Często powtarzamy znane dictum błogosławionego Pawła VI, że dzisiaj potrzeba bardziej świadków niż nauczycieli, i wciąż produkujemy nauczycieli. I wciąż ilość nie chce przejść w jakość.

Na samym końcu trzeba wyznać i to, że krytyczne uwagi odnoszą się do wszystkich. Również do autora tego tekstu.

Tekst ukazał się w miesięczniku „W drodze” 5/2015. Tytuł od redakcji Dominikanie.pl. 

fot. k. nowak