Mamy wyznać wszystkie grzechy, a nie jakiś symboliczny.

Podczas pobytu we Francji miałem okazję uczestniczyć w adwentowym nabożeństwie pojednania, które zorganizowała jedna z paryskich parafii. Program nabożeństwa przewidywał liturgię słowa, potem homilię księdza proboszcza, następnie indywidualną spowiedź z rozgrzeszeniem u zaproszonych na tę okazję kapłanów, wreszcie wspólnie odmówioną modlitwę pokutną i błogosławieństwo.

Homilia proboszcza była subtelnym wykładem na temat grzechu kuszenia Pana Boga, czyli nieroztropnego wystawiania Go na jakieś wymyślone przez nas próby. Na zakończenie zaznaczył, że czas mamy raczej ograniczony, dlatego prosi penitentów, żeby miast wymienić wszystkie grzechy szczegółowo, ograniczyli się do wyznania grzechu najbardziej znaczącego w ich życiu, a kapłanom przypomniał, że pokuty zadawać nie trzeba, gdyż zostanie ona odmówiona wspólnie na zakończenie nabożeństwa.

Przypominam sobie jedną z penitentek, która podeszła i zakłopotana oświadczyła, że ona grzechu kuszenia Pana Boga nie popełniła, więc nie bardzo wie co ma powiedzieć. Zdziwiony odparłem, że może spokojnie wyznać swoje własne grzechy, na co z jej strony rozległo się głośne westchnienie ulgi i padły słowa: „Naprawdę? Och, to wspaniale!” i odbyła się zwyczajna spowiedź, a mnie zaczęła nurtować wątpliwość, co uczestnicy tego nabożeństwa zrozumieli z teologicznych i liturgicznych wysiłków ich duszpasterza.

Grzechy własne – nie cudze

Tak. Po przeegzaminowaniu naszego sumienia mamy wyznać grzechy, które rozpoznaliśmy w sobie podczas tego egzaminu. Mają to być grzechy nasze własne, a nie cudze i nie podsunięte przez kogoś, choćby był to nawet sam ksiądz proboszcz. Musimy też uważać na innych „podpowiadaczy”, na przykład na naszą własną nadwrażliwość, czy skołatane nerwicami serce. Rachunek sumienia, o którym już była mowa, służy także temu, abyśmy uczyli się odróżniać co w nas jest naprawdę grzechem, a co podszeptem przestraszonej wyobraźni.

Mamy też wyznać wszystkie grzechy, a nie jedynie jakiś grzech symboliczny, choćbyśmy uznali go za najbardziej znaczący w naszym życiu. Dodam, że skrupulatność w kompletnym wyliczeniu grzechów, dotyczy przede wszystkim grzechów ciężkich – te lekkie możemy potraktować bardziej sumarycznie, bo przecież trudno sobie przypomnieć czasem wszystkie drobne uchybienia czy zaniedbania.

Przy grzechach ciężkich warto też – jeśli uznamy to za stosowne – wspomnieć o okolicznościach ich popełnienia. Mogą one podkreślać ciężar grzechów, lub przeciwnie – wskazywać na jakieś okoliczności łagodzące ocenę naszego złego postępku. Jeśli mogę wam coś poradzić, to uważajcie, żeby przy opisie tych okoliczności nie wpaść w pokusę tworzenia powieści, lub esejów. Zdarza się to czasem zwłaszcza ludziom obdarzonym gawędziarskim talentem. Wiem co mówię…

Musimy pamiętać, że nakreślanie okoliczności ma służyć lepszemu przedstawieniu naszego grzechu, a nie epatowaniu spowiednika zawiłościami naszej historii, czy subtelnością naszych analiz. Czasem zresztą chęć zbyt szczegółowego wyjaśniania naszego postępowania może prowadzić nas do skrupulatyzmu. Czy aby wszystko naprawdę wyjaśniłem? Czy aby nie ominąłem żadnego elementu? Czy spowiednik na pewno zrozumiał o co mi chodziło?

Zaufajmy spowiednikom – jeśli czegoś nie zrozumieli, to nas dopytają, mam nadzieję, w delikatny i taktowny sposób. Zaufajcie też samemu Chrystusowi – to przecież Jemu się spowiadacie, spowiednik jest waszej spowiedzi świadkiem, pomocnikiem oraz w imieniu i osobie Chrystusa szafarzem rozgrzeszenia. Jeśli macie wątpliwości co do inteligencji i spostrzegawczości spowiednika, to jest jeszcze Chrystus – na Nim naprawdę można polegać!

Gdy szmatka nie wystarczy

Grzechy lekkie są zdecydowanie drugorzędną materią spowiedzi i gładzi je już sam akt zwyczajnego, prywatnego żalu za grzechy. Skoro jednak tak jest, to ktoś może zapytać, czy – kiedy nie znajduję w sobie grzechu ciężkiego – jest sens przystępować do spowiedzi?

Wydaje mi się, że jest. Grzechy lekkie są bowiem jak kurz, który się zbiera na powierzchni lustra. Sam w sobie drobny i niepozorny – wystarczy przetrzeć szmatką i znów szklana powierzchnia będzie odbijać wszystko jak należy, nasza dusza będzie odbijać światło Bożego oblicza.

Jednak zdarza się czasem, że kurzu nagromadzi się tak dużo i tak złośliwie się on do lustra przyczepi, że zwykła szmatka już nie wystarcza. Grzechy lekkie potrafią oblepić naszą duszę do tego stopnia, że czujemy się naprawdę duchowo ociężali i zbrukani, choć właściwie nic bardzo poważnego się nie zdarzyło.

Wtedy na pewno jest czas na sakramentalną spowiedź, czyli na wezwanie specjalnej łaski Bożej, która oczyszcza w nas to, czego sami, aktem żalu, już nie bardzo potrafimy doczyścić. Wybaczcie to proste porównanie, takie katechetyczne, może dziecinne. Czasem jednak proste przykłady najlepiej oddają skomplikowane duchowe prawdy.

Nad słabością nie biadaj. Wygrywaj z nią

Jest jeszcze jedna sprawa, o której chcę powiedzieć, a która dotyczy grzechów nałogowych, bądź takich, które popełniamy często. Jesteśmy nimi zmęczeni, denerwujemy się na siebie, czujemy wstyd i zakłopotanie, że znowu „to” się zdarzyło. Mamy poczucie przegranej, a czasem prawdziwej klęski.

Po pierwsze, trzeba do siebie dużej cierpliwości. Naprawdę! Czasem najtrudniej jest nam być cierpliwym wobec nas samych. Jesteśmy dla siebie często pierwszymi osobami nie do zniesienia. Popatrzcie wtedy na siebie przez okulary Ewangelii. Zauważcie cierpliwość i łagodność Jezusa wobec ludzkich grzechów i słabości. Zobaczcie jak spokojnie, łagodnie i uporczywie odpuszcza i uzdrawia. Jak rzadko traci cierpliwość, a nawet wtedy nie kończy się to potępieniem i odrzuceniem człowieka, choć ostre słowa padają pod adresem ludzkich czynów.

Po drugie, nie patrzcie na spowiedź jak na klęskę. Tak czasem na nią patrzymy, bo łączymy ją z faktem kolejnej duchowej i moralnej porażki. A przecież – zwłaszcza w przypadku grzechów, które często się powtarzają – spowiedź nie jest klęską tylko właśnie zwycięstwem!

Przychodzę do Chrystusa, wyznaję mu grzech, proszę o łaskę przebaczenia i moja wina jest zmazana mocą Jego miłosierdzia. I to ma być klęska? To jest prawdziwe, radosne, wielkie zwycięstwo. Chrystus cieszy się z naszego powrotu, a nie gdera zgryźliwie: „O rety, znowu tu przylazł”. To my gderamy na siebie, to my obrzucamy się błotem, czasem do tego stopnia, że wmawiamy sobie, że spowiedź nie ma sensu, skoro takie z nas duchowe safanduły.

On błotem nie obrzuca. On błoto z nas zmywa, wylewa na nasze rany łagodzącą oliwę i lecznicze wino, jak dobry Samarytanin (por. Łk 10, 30-37). I choćbyś miał milion razy spowiadać się z tego samego grzechu, to będzie to milion zwycięstw, a nie milion porażek. I – w pewnym skrócie – można by powiedzieć, że jeśli często upadasz, to staraj się, aby „powstań” było zawsze o jedno więcej niż upadków. Wiele wojen wygrywa się nie spektakularnym ‘blitzkriegiem’, lecz serią małych, drobnych, zwycięskich potyczek.

Nie biadaj więc nad swoją słabością, proszę, ale wygrywaj z nią, wyznając szczerze swoje grzechy i z prostotą przyjmując Boże miłosierdzie. Bo ono będzie ci dane. Amen.


Publikujemy czwarte z serii kazań, wygłoszonych przez o. Pawła Krupę OP podczas niedzielnych mszy świętych o godzinie 14 w kościele św. Dominika na warszawskim Służewie w dniach od 22 lutego do 22 marca tego roku. Zgodnie z postanowieniem wspólnoty służewskich dominikanów, w tegorocznym Wielkim Poście 2015 wszyscy niedzielni kaznodzieje głosili kazania o pięciu warunkach dobrej spowiedzi. 

O. Paweł dziękuje Jolancie Malczewskiej-Kawalec za spisanie nagranych kazań. Niewielkie skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.