Od ponad dwóch tysięcy lat puszczają tam hit – prawdziwą piosenkę o wytęsknionej miłości. Leci to jakoś tak: „…więc nie żałuj jej dla Mnie”.
Powiedziano mi, że problem dotyczy katolików w różnym wieku, choć przede wszystkim młodych, i to nawet takich „mocno zaangażowanych”. Podobno polega na tym, że dotknięci nim nie widzą potrzeby uczestniczenia w niedzielnej mszy z ludem. Bo jest na niej za dużo ludzi, ci ludzie źle się zachowują, proboszcz ględzi, organista rzęzi, a dzieci biegają. Wszystko to owych dotkniętych rozprasza, irytuje i gorszy, nie pomaga w głębokim przeżywaniu wiary oraz nie przynosi ulgi i nie relaksuje.
Niedzielną mszę świętą wolą zatem zastąpić poniedziałkową modlitwą w pustym kościele, modlitewnym spacerem we środę, prywatnie odmówionymi nieszporami albo mszą lub jakimkolwiek nabożeństwem w ciągu tygodnia. Podobno uzasadniają to potrzebą bardziej indywidualnego przeżywania wiary, a na stawiane im zarzuty odpowiadają, że czasy się zmieniły i ważniejsze od jakichś irytujących zbiorówek jest osobiste doświadczenie religijne. A poza tym chodzi o to, by formy religijności nadążały za kulturą, czyli popkulturą.
Skoro tak, to – próbując odnieść się do problemu – wpiszmy się i my w popkulturową narrację. Jest taka scena w filmie Chłopaki nie płaczą, w której niejaki Bolec, syn szefa mafii, przygotowujący się właśnie do wykonania egzekucji, słucha płynącej z samochodowego radia piosenki Mieczysława Fogga To ostatnia niedziela i – wobec swojej ofiary – tak mówi o tym utworze: „»Daj mi tę jedną niedzielę, ostatnią niedzielę, a potem niech wali się świat«. To jest prawdziwa piosenka o niespełnionej miłości. Wiesz, że przed wojną kolesie w knajpie zamawiali tę melodię u orkiestry, a potem przy stoliku, puk, strzelali sobie w łeb? Chcieli, żeby to była ostatnia piosenka w ich życiu. Bo jest prawdziwa. Nie mówi o tym, że widziałem ptaka cień albo że, kurna, wszystko się może zdarzyć!”.
Cokolwiek byśmy sądzili o poziomie artystycznym filmu, o używanym w nim języku i o finezyjnej retoryce mówiącego, to nie sposób odmówić prawdy samej istocie tej argumentacji.
Do popkultury jeszcze wrócimy na końcu, ale teraz spróbujmy się przyjrzeć zasygnalizowanemu problemowi z nieco innej perspektywy.
Wspólnota niedoskonałych
Problem nie jest nowy. Jest stary jak chrześcijaństwo. I nie dotyczy jakichś drugorzędnych, nieznaczących szczegółów. Bo tu nie chodzi ani o niedzielną frekwencję, ani nawet o przestrzeganie trzeciego przykazania Dekalogu. Nie to jest najważniejsze w niedzielnej Eucharystii.
Najważniejszy jest Pan Jezus. A z Nim zawsze był problem. I zawsze ten sam: On nie jest taki, jak byśmy chcieli, żeby był. Odkąd istnieje chrześcijaństwo, mamy problem z Panem Jezusem, a konkretnie z wiarą w Jego wcielenie i odkupienie. I jedno, i drugie nie mieści się nam w głowie, gorszy i jest wielkim skandalem.
Ale bez pełnej wiary we wcielenie i w odkupienie nie ma mowy o jakimkolwiek chrześcijaństwie. Możemy jedynie mówić o jakimś wyrobie chrześcijańskopodobnym. Istotą naszej wiary jest to, że Jezus Chrystus, prawdziwy Bóg, rodząc się z Maryi i stając się prawdziwym człowiekiem, zbawił nas przez odpuszczenie grzechów, dobrowolnie przyjmując mękę, umierając na krzyżu i zmartwychwstając. Taka jest nasza wiara, taka jest wiara Kościoła, której wyznawanie jest naszą chlubą.
Ale nie tylko chlubą. Nasza wiara jest również wyzwaniem. Wszystkie herezje, od początków chrześcijaństwa do dzisiaj, sprowadzić można do tego wspólnego mianownika: albo negują prawdziwe bóstwo Jezusa, albo Jego prawdziwe człowieczeństwo.
Czymś niewyobrażalnym było i jest uwierzenie w jedno i w drugie, i dlatego zawsze ułatwiano sobie życie, rugując z chrześcijaństwa jedną z tych rzeczywistości. Najczęściej tę drugą. Wiara stawała się wtedy nie tylko intelektualnie prostsza, ale przede wszystkim mniej skandaliczna i wygodniejsza. Łatwo bowiem uwierzyć w Chrystusa – prawdziwego Boga, ale nie musieć gorszyć się Jego człowieczeństwem, takim pełnym, prawdziwym, takim nie do przyjęcia.
Bez wiary w prawdziwe człowieczeństwo Pana Jezusa nie ma jednak chrześcijaństwa. I nie ma Kościoła. Bo niedzielna Eucharystia to tak naprawdę tajemnica wcielenia i odkupienia w całej krasie albo – lepiej powiedzieć – w całym swoim gorszącym i skandalicznym konkrecie.
Wcielenie to nie tylko fakt, że Jezus Chrystus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. Wcielenie ma swoje konsekwencje we wszystkim, co stanowi chrześcijaństwo. Najbardziej zaś w tym, że Kościół, czyli Mistyczne Ciało Chrystusa, to wspólnota ludzi nie tylko niedoskonałych, ale wręcz skandalicznie słabych i grzesznych.
A może zostanę w domu…
Łatwiej się żyje, myśląc o Kościele jako o grupie ludzi świętych, grzecznych, uprzejmych, akuratnych, refleksyjnych i głęboko uduchowionych. Można tak sobie wyobrażać Kościół. Tyle tylko, że takie wyobrażenie nie będzie miało nic wspólnego z rzeczywistym Kościołem. A skoro tak, to nie będzie też miało – i tu jest największy problem! – nic wspólnego z rzeczywistym i żyjącym w swym Kościele Chrystusem.
Prawdziwy Pan Jezus to tylko ten, który jest w pełni człowiekiem: z ludzkimi ograniczeniami, ludzką fizycznością, fizjologią, uczuciowością i psychiką. Prawdziwego Pana Jezusa można poznać po śladach ran, jakie zadano Mu w czasie męki. Śmiało można powiedzieć, że prawdziwy Pan Jezus to ten poraniony, podziurawiony.
Identycznie jest z Kościołem. Prawdziwy Kościół to tylko ten w pełni ludzki, czyli wierzący i dążący do świętości, pokładający w Panu Jezusie całą swoją ufność i służący Mu, ale jednocześnie skandalicznie niedoskonały, ograniczony pod każdym względem i bardzo poraniony, podziurawiony. Kościół pełen świętych i grzeszników, męczenników i słabeuszy. Tylko taki Kościół jest prawdziwym Ciałem Chrystusa, bo tylko taki Kościół jest rzeczywisty – te niezabliźnione rany, te szpecące podziurawienia nie pozostawiają żadnej wątpliwości.
Kościół nieporaniony, niepodziurawiony, czysty i uduchowiony byłby fajniejszy. Niewątpliwie byłoby w nim milej i życzliwiej. Tyle tylko, że byłoby złudnie i nieprawdziwie, a przez to bardzo niebezpiecznie.
Dlaczego niebezpiecznie? Bo mogłoby dojść do rozminięcia się z Chrystusem albo do pomylenia Go z jakimś przebierańcem. A taki przebieraniec, choć wygląda miło, nie jest Odkupicielem. Nie może nas zbawić. Bo zbawić kogoś, to znaczy oddać za niego życie – z bezinteresownej miłości, a nie dlatego, że on na to zasłużył. Kto doświadczył takiego zbawienia, sam chce kochać bezinteresownie. Takiej miłości można nauczyć się tylko we wspólnocie. Co więcej, tylko w niedoskonałej wspólnocie. Właśnie po to mamy Kościół.
Podobnie jest z rodziną. Nigdy nie jest idealna i zawsze widać w niej ślady po ranach. Rodzinne relacje oprócz radości i ciepła zawsze przysparzają nam wielu trudności. Widać to przy różnego rodzaju rodzinnych spotkaniach, przy imieninowych lub świątecznych przyjęciach w poszerzonym gronie. Cieszymy się wtedy z możliwości spotkania, ale z drugiej strony tyle spraw nas irytuje. Już sam fakt, że jest nas więcej, pociąga za sobą wiele konsekwencji, które łatwo mogą doprowadzić do wybuchu irytacji: w całym mieszkaniu znacznie głośniej niż zwykle, przy stole ciaśniej i przez to mniej wygodnie, meble poprzestawiane, w kuchni niekończący się bałagan, a wokół stołu piski biegających dzieci. I jeszcze najprzeróżniejsze humory, wrażliwości, kompleksy, bolesne tematy oraz gusta i guściki poszczególnych członków rodziny, w tym moje własne. Ileż to się trzeba nagimnastykować, żeby się w tym wszystkim nie pogubić i nikomu nie nadepnąć na odcisk!
Czy zatem może dziwić, że kiedy zbliżają się kolejne święta, imieniny czy rodzinne zjazdy, to myślimy o nich jak o wyzwaniu? I niemal automatycznie pojawiają się pytania: Czy rzeczywiście muszę znowu uczestniczyć w tym biegu z przeszkodami?
Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na to pytanie. Jednak bez względu na to, jaką decyzję się podejmie, nie można nie brać pod uwagę jej konsekwencji. Bo choć rodzina potrafi zmęczyć i doprowadzić do wściekłości lub łez, to przecież jest i pozostanie tym miejscem, w którym – metodą prób i błędów – uczymy się relacji. A relacje, te prawdziwe i autentyczne, głębokie i trwałe, za którymi tęsknimy i których chcemy, to mówienie, słuchanie i dogadywanie się, ale też nieporozumienia, błędy i braki; to bliskość, ciepło i czułość, ale też nerwy, kłótnie i zranienia; to ciągłe wzajemne wybaczanie sobie i ciągłe znoszenie siebie nawzajem.
Bez tego dziczejemy, zatracamy siebie, uciekamy w bardzo niebezpieczny narożnik zracjonalizowanego indywidualizmu.
Miłość to relacja
Tak samo jest w Kościele. Dobrze wiem, że wiele spraw może w nim denerwować, smucić, boleć i głęboko ranić. Dobrze wiem, że bardzo łatwo myśleć wtedy o indywidualnej ścieżce do Pana Boga: spokojnej, na moją miarę, bez przeszkadzania ze strony innych. Skupienie, cisza i czas na refleksję gwarantowane.
Skuszeni taką perspektywą możemy łatwo zrezygnować z uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej i nie widzieć w tym nic złego: „Czy to naprawdę aż taki wielki grzech, żeby go nazywać śmiertelnym? Przecież ja Pana Boga w żaden sposób nie chcę obrazić ani też nikomu żadnej krzywdy nie wyrządzam”.
Czy aby na pewno? Z obrazą Pana Boga to prawda. Za mali jesteśmy, żeby Go obrazić. Ale z tą krzywdą to już zupełnie inna bajka. Wielką krzywdę wyrządzamy przede wszystkim sobie. Właśnie dlatego, że odcinając się od kontaktów i spotkań z rodziną, którą jest konkretna wspólnota Kościoła, pozbawiamy się możliwości ćwiczenia w tym, co dla chrześcijan najistotniejsze, czyli w sztuce dawania i otrzymywania miłości.
A miłość w chrześcijaństwie to nie są żadne uwznioślone i uduchowione refleksje, głębokie westchnienia i okrągłe słówka, tylko cierpliwe znoszenie tych, którzy są obok mnie. To w nich jest obecny Pan Jezus. Nie możemy kochać Pana Boga, którego nie widzimy, jeśli nie kochamy braci i sióstr, których widzimy. Nie możemy otrzymać przebaczenia od Pana Boga, jeśli najpierw sami nie przebaczymy naszym winowajcom.
Dlatego właśnie nieuczestniczenie w niedzielnej mszy świętej to grzech. Bo przecież grzech to nie coś arbitralnie ustanowionego przez Pana Jezusa, Kościół albo przez księży. To nie tak, że ktoś po prostu ustalił, iż mówienie słów kończących się na samogłoskę jest dobre, a wypowiadanie tych, które kończą się na spółgłoskę, to grzech. Nic z tych rzeczy.
Grzech to – po hebrajsku – rozminięcie się z celem, to konkretna krzywda, którą wyrządzamy sobie i innym i dlatego boli ona też kochającego nas Pana Boga. Nieuczestniczenie w niedzielnej mszy świętej to sprowadzanie na siebie śmiertelnego niebezpieczeństwa subiektywizmu i dlatego właśnie mówimy o grzechu śmiertelnym. Najniebezpieczniejsze jest to, z czego nie zdajemy sobie sprawy albo w czym samych siebie oszukujemy. Inne, bardziej klasyczne grzechy nie są tak niebezpieczne, bo mamy ich świadomość i wiemy, że musimy się z nich poprawić. Tu natomiast bardzo łatwo o nieświadomość oraz o zgubne w skutkach racjonalizowanie i usprawiedliwianie siebie.
A tymczasem „poza Kościołem nie ma zbawienia”. Nie w tym znaczeniu, że aby dostać się do nieba, trzeba mieć katolicką legitymację. Chodzi o to, że Pan Bóg zbawia nas we wspólnocie i poprzez wspólnotę. Tylko we wspólnocie Kościoła, we wspólnocie konkretnych i grzesznych jak my sami ludzi możemy praktykować miłość, czyli kochać się nawzajem takimi, jacy naprawdę jesteśmy.
Tylko we wspólnocie Kościoła, w jej skandalicznie ludzkim, niedoskonałym i grzesznym konkrecie możemy praktykować wzajemne przebaczenie. W Kazaniu na górze Pan Jezus mówi: „Jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień” (Mt 6,15). A gdzie mamy ćwiczyć przebaczenie, od którego zależy nasze zbawienie, jeśli nie we wspólnocie z tymi, którzy wobec nas zawinili?
Tylko we wspólnocie Kościoła, czyli w bliskich i częstych relacjach z ludźmi, którzy mnie – podobnie jak ja ich – irytują, gorszą, deprymują, krytykują i ranią, a którzy jednocześnie – znów identycznie jak ja – wciąż z wiarą i ufnością idą w stronę Pana Boga. Tylko w takiej wspólnocie wierzących grzeszników mogę doświadczyć zbawienia. Poza Kościołem, poza wspólnotą naprawdę nie ma zbawienia. Jest ulga, jest wyciszenie, jest błogość, relaks, a nawet i święty spokój. Ale nie ma zbawienia. Bo zbawienie to doświadczenie miłości, a miłość to relacja.
Prywatyzacja wiary
Wspomniałem już, że problem z uczestnictwem w niedzielnych mszach świętych jest stary jak chrześcijaństwo. Już autor Listu do Hebrajczyków pisał: „Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań, jak to się stało zwyczajem niektórych, ale zachęcajmy się nawzajem i to tym bardziej, im wyraźniej widzicie, że zbliża się dzień” (10,25).
Papież Franciszek w jednej ze swoich homilii odniósł się do tego tekstu, przestrzegając wprost przed „prywatyzacją wiary”. Zachęcał, byśmy się zastanowili, czy nie mamy skłonności do prywatyzowania zbawienia, zamykania go albo w relacji stricte indywidualnej, albo wśród swojskiej elity, z pominięciem Ludu Bożego takiego, jaki on jest. A tymczasem – mówił papież – „Bóg zbawia nas w obrębie ludu, a nie w elitach, które stworzyliśmy za pomocą naszych filozofii, czy też naszym sposobem rozumienia wiary. To nie są Boże łaski”.
Właściwie po papieskich słowach można by już skończyć, ale obiecałem jeszcze powrót do stylistyki popkulturowej. Bez potępiania czy wskazywania palcem kogokolwiek. Jeśli jednak trzeba komuś dosadnie powiedzieć o ważności uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej w konkretnej wspólnocie Kościoła, to może, parafrazując cytat umieszczony na początku tekstu, trzeba by to ująć tak: „A wiesz, że przez dwa tysiące lat wielu chrześcijan ryzykowało życiem uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej? I nie tylko ryzykowało. Wielu z nich zapłaciło za to uczestnictwo najwyższą cenę. Niedzielna, przeżyta we wspólnocie Eucharystia była dla nich ostatnim spotkaniem w życiu. Chcieli, żeby tak było. Bo wiedzieli, że to jest prawdziwe! Wiedzieli, że to jest rzeczywiste spotkanie z żyjącym, czyli wcielonym i zmartwychwstałym Chrystusem. I że o to właśnie w niedzielnej mszy chodzi. A nie o to, żeby inni, kurna, nie przeszkadzali w skupieniu, albo żeby się, kurna, błogo poczuć czy zrelaksować”.
Do zobaczenia na niedzielnej mszy świętej! Od ponad dwóch tysięcy lat puszczają tam hit, który ani na chwilę nie zszedł z pierwszej pozycji listy przebojów – prawdziwą piosenkę o wytęsknionej miłości. Leci to jakoś tak: „…więc nie żałuj jej dla Mnie”.
fot. flickr.com / Seniju
Tekst ukazał się w miesięczniku „W drodze” 4/2015. Tytuł i lead od redakcji Dominikanie.pl.