Raz Sowieci chcieli mnie rozstrzelać. Wzięli mnie za „szpiona”. Ale ludzie się za mną ujęli, kiedy zobaczyli, że jestem w habicie.
23 lutego 1945 roku, po krwawych walkach, Poznań został oswobodzony spod niemieckiej okupacji. Peerelowska propaganda będzie nazywać ten dzień „wyzwoleniem Poznania”. W wolnej Polsce przyjmie się termin: „zakończenie walk o Poznań”.
Ojciec Stanisław Dobecki nie czekał jednak na zakończenie bitwy o Festung Posen – jak Niemcy nazywali ufortyfikowane miasto. Na zniszczonym klasztorze dominikanów wywiesił kartkę z napisem: „monaster” i zabrał się do roboty. Później dołączyli do niego współbracia.
Z koleżanką na łyżwy
Rodowity poznaniak. Na świat przyszedł 17 stycznia 1914 roku w domu przy ulicy Dominikańskiej – od połowy XIII wieku do kasaty po Powstaniu Listopadowym dominikanie mieli w pobliżu swój kościół i klasztor.
Stanisław Dobecki kończy słynne męskie gimnazjum Karola Marcinkowskiego – popularnego „Marcinka” – o profilu humanistycznym. Zastanawia się, kim chce w życiu być. Lotnikiem („bo imponowały mi wysokie loty”), leśnikiem („bo lubiłem przyrodę”) czy księdzem („bo chodziłem często do kościoła”)?
To ostatnie wydaje się jednak mało prawdopodobne – przed egzaminem dojrzałości maturzysta Dobecki poznaje dziewczynę. Jeszcze po latach przyznawał, że ją „polubił”. „Dalekie to było od modnego dziś seksu” – będzie opowiadał na starość. Chodzili razem na łyżwy.
W końcu nic z tego nie wyszło i Stanisław Dobecki poszedł do seminarium duchownego w Gnieźnie. Miał być księdzem diecezjalnym, ale jako kleryk zauroczył się tomizmem i zapukał do furty dominikanów. Jego mistrzem duchowym w nowicjacie był ojciec Michał Czartoryski – późniejszy błogosławiony. W czerwcu 1939 roku diakon Dobecki przyjął święcenia kapłańskie.
Wybuch wojny zastaje go na w klasztorze na warszawskim Służewie. Młody ojciec Dobecki angażuje się w konspirację – jest kapelanem Armii Krajowej, szmugluje ulotki. W czasie powstania przyjmuje przysięgi od młodych chłopaków idących do walki, odprawia msze, jako sanitariusz dźwiga na noszach rannych.
Niemcy dobudowali piętro
Dominikanów nie było w Poznaniu już sto lat, gdy w latach 30. zjawili się tutaj ponownie. W mieście powstał uniwersytet i trzeba było objąć opieką duszpasterską studentów. Prymas August Hlond i rektor Stanisław Kasznica wpadli na pomysł, żeby zadanie to powierzyć dominikanom.
W 1937 roku bracia kaznodzieje przybyli do Poznania. Tak powstało najstarsze w Polsce dominikańskie duszpasterstwo akademickie. Pierwszym duszpasterzem został legendarny ojciec Bernard Przybylski.
Jednocześnie rozpoczęto budować kościół i klasztor – dawną dominikańską świątynię i zabudowania klasztorne przy ulicy Dominikańskiej oddano wcześniej jezuitom. Na nową siedzibę dominikanom wyznaczono miejsce między dzisiejszą aleją Niepodległości, a ulicami: Kościuszki i Libelta – niedaleko uniwersytetu.
Do wybuchu wojny kościoła nie zdołali jednak postawić. Ukończony zaś klasztor Niemcy przejęli na policyjne biura. Dobudowali nawet dodatkowe piętro. Zakonników wywieziono do obozu w Kazimierzu Biskupim.
Pijesz albo strzelam
W styczniu 1945 roku ojciec Dobecki ma 31 lat. Przełożeni powierzają mu ważną misję: ma udać się za frontem do Poznania i zabezpieczyć tamtejszy klasztor.
„Przez tydzień wlokłem się do Poznania w habicie. Autostopem, głównie sowieckim transportem wojskowym, bo on tylko praktycznie jeździł po drogach” – opowiadał Janowi Grzegorczykowi w książce „Poznaniacy. Portretów kopa i trochę”.
Czym katolicki duchowny zjednywał sobie czerwonoarmistów? „Pomachało się papierosami czy buteleczką i człowieka zabrali” – opowiadał ojciec Stanisław.
Ale wojenna podróż nie była sielanką. W Koninie utrudzony drogą zaszedł na plebanię – w nadziei, że otrzyma tam jakąkolwiek pomoc. Zamiast przyjaźnie nastawionego księdza zastał… radzieckich sztabowców. Dowódca krzyczy na niego, że polscy księża przezywają czerwonoarmistów od „diabłów z rogami”. – Ależ przyjaciele, ja też jestem komunistą, bo w zakonie mamy wszystko wspólne – ojciec Dobecki na poczekaniu wymyślił odpowiedź, żeby udobruchać radzieckiego dowódcę.
Chyba mu się udało. Ale na tym kłopoty zakonnika się nie kończą: na znak braterstwa dowódca stawia na stole litr wódki. „Wystraszyłem się, bo kropelki do ust brać nie byłem zwyczajny, a on powiada, że jak się nie napiję, to mnie zastrzeli i wyjął rewolwer na stół. Nagle przyszedł jakiś adiutant, odwołując go, no to ja walizeczkę pod pachę i w nogi” – opowiadał Grzegorczykowi ojciec Stanisław.
Przeszedł po lodzie przez zamarzniętą Wartę i ruszył dalej w drogę. Od Poznania dzieliło go jeszcze 100 kilometrów. W mroźną noc wypatrzył wiejskie chaty. „Wchodzę do jednej, a tu znowu Sowieci, zabawiają się na słomie z polskimi dziewczętami. Chcieli mnie rozstrzelać, bo wzięli mnie za »szpiona«, ale ludzie się ujęli za mną, kiedy zobaczyli, że jestem w habicie” – wspominał po latach dominikanin.
31 stycznia ojciec Dobecki dotarł do kościoła Matki Boskiej Bolesnej na poznańskim Łazarzu – jednym z dwóch otwartych dla Polaków w czasie niemieckiej okupacji. Najważniejsze było jeszcze przed nim.
Jeńcy odbudowują klasztor
„Około 10 lutego z narażeniem życia, bo trwały jeszcze walki, latały bomby i katiusze, trafiłem do klasztoru dominikanów. Oczywiście budynek był zdewastowany i pusty. Pozabijałem otwory deskami, wywiesiłem kartkę z napisem »monaster« i wziąłem się do roboty” – opowiadał ojciec Stanisław.
Nie ma łatwo. W mieście kręci się mnóstwo szabrowników, którzy grabią co się da i zajmują opuszczone budynki na mieszkania. Na noc chodzi do pobliskiego schronu – pozostawanie w opuszczonym klasztorze jest zbyt niebezpieczne.
Najwięcej strachu ojciec Dobecki najadł się, gdy w refektarzu znalazł zwłoki radzieckiego żołnierza. Z zaufanymi ludźmi pochował zwłoki w klasztornym ogrodzie – bał się, że jeśli władze odkryją grób, posądzą go, że to on zamordował żołnierza. Na szczęście nic się nie wydało – a w spokojniejszych czasach grób przeniesiono dyskretnie na cmentarz.
W porządkowaniu klasztoru pomagali mu… niemieccy jeńcy. Przydzielił mu ich do pracy znajomy stróż, który ich pilnował. „Sprzątali, zamurowali dziury w klasztorze, zbudowali ołtarz. Błagali tylko o kawałek chleba, za co byli gotowi dać swoje obrączki ślubne, ludzie z sąsiedztwa ugotowali mi garnek ziemniaków” – wspominał ojciec Stanisław pierwsze miesiące 1945 roku.
Do poznańskiego klasztoru wracają inni dominikanie – wśród nich ojciec Bernard Przybylski. Ucichła strzelanina, nastała nowa władza, ale zakonnikom nie jest łatwo. „Trzeba było natrudzić się równocześnie po urzędach, by zalegalizować i zabezpieczyć posiadanie na powrót naszego domu” – można przeczytać w kronice poznańskiego klasztoru.
Współbracia musieli być zadowoleni z dokonań ojca Dobeckiego – w maju 1945 roku wysłali go do Gdańska, żeby pomógł odzyskać i zabezpieczyć tamtejszy dominikański klasztor i kościół św. Mikołaja.
Wkrótce wrócił do Poznania i pomagał w duszpasterstwie akademickim. Nastał stalinizm i komuniści zaczęli przykręcać Kościołowi śrubę. Urząd Bezpieczeństwa wzywa ojca Dobeckiego na przesłuchania, ubecy robią mu rewizje. „Działalność duszpasterstwa przypominała grę w ciuciubabkę. Spotykaliśmy się po domach, organizowaliśmy wyjazdy w teren, często jechaliśmy osobno i spotkaliśmy się w umówionym miejscu” – wspominał ojciec Stanisław. Sam na spotkania ze studentami jeździł motocyklem, w cywilnym ubraniu.
Pasja największa
W 1954 roku stalinowskie władze zamknęły duszpasterstwo akademickie, a ojcu Stanisławowi kazały opuścić poznański klasztor – władze bały się jego popularności wśród studentów.
Mieszkał w Gidlach (organizował wtedy potajemne piesze pielgrzymki do Częstochowy), Gdańsku, Jarosławiu, Warszawie, Wrocławiu. Przez kilka lat był duszpasterzem Polaków w komunistycznej Niemieckiej Republice Demokratycznej.
Ostatnie lata życia spędził w rodzinnym Poznaniu. – Czy wszystkie plany duszpasterskie wykonane? – dopytywał często ojca Jana Górę. Jeździł na Lednicę. Wielu zapamiętało go z aparatem fotograficznym. Robienie zdjęć było jego największą pasją. – Aparat to mój instrument apostolski – mawiał o swojej lustrzance.
Zmarł w sierpniu 2004 roku, pół roku po swoich dziewięćdziesiątych urodzinach.
Korzystałem z tekstu „Stanisław Dobecki. »Aparacik« apostolski” Jana Grzegorczyka, pochodzącym z książki „Poznaniacy. Portretów kopa i trochę”, wydanej przez „W drodze”.