Kościół uczy, by dać Bogu miejsce w naszej płodności przez decydowanie i „dogadywanie” jej z Nim, a nie rezygnację z wszelkich decyzji.
fot. flickr.com / amanda tipton
„Bóg daje nam środki, by być odpowiedzialnymi. Niektórzy uważają, że – przepraszam za język – aby być dobrymi katolikami, musimy być jak króliki. Nie. Rodzicielstwo odpowiedzialne”.
Tymi słowami Papież wyraził ostatnio pogląd, że rodzina katolicka nie jest automatycznie powołana – z racji swej katolickości – do wielodzietności. Co więcej – wielodzietność może być wyrazem braku odpowiedzialności. Gwałtowna reakcja niektórych środowisk wynika z faktu, że z poglądem tym się nie zgadzają.
Dla mnie osobiście reakcja ta nie jest zaskoczeniem, gdyż niemałą reprezentację przekonania o „powszechnym powołaniu do wielodzietności” w polskim Kościele odkryłam przed paru laty, przy okazji polemiki na ten temat.
Przyzwyczailiśmy się przekonywać do metod naturalnych, argumentując m.in. ich skutecznością, zwolenników antykoncepcji. Obrona NPR (naturalne planowanie rodziny) przed radykalnymi katolikami, gdzie kością niezgody okazuje się właśnie skuteczność tych metod, to ciekawa odmiana.
Siewca sieje Słowo
Pewne środowiska katolickie – zarówno rodziny, wspólnoty, jak i duszpasterze – uważają, że prawidłowo rozumiana wykładnia nauki Kościoła jest taka, iż rodzina katolicka powinna być rodziną wielodzietną. Katolickie małżeństwo nie powinno kierować się żadnymi, nawet naturalnymi metodami planowania potomstwa – chyba, że żyje w ubóstwie lub dotykają je choroby, co zagraża życiu istniejącej rodziny. W ten sposób należy poddać się woli Boga, który wówczas może obdarowywać dziećmi kiedy sam chce.
W przeciwnym razie, stosując NPR o skuteczności porównywalnej ze skutecznością antykoncepcji, małżonkowie wypraszają Stwórcę, by suwerennie decydować o zaistnieniu i nie-zaistnieniu nowego człowieka.
Myślę, że pogląd ten wyrósł z bólu spowodowanego współczesną małodusznością wielu małżeństw, niedostrzegania przez nie nieporównywalnego z niczym skarbu, jakim jest każde dziecko. I podzielam ten ból.
Problem ten można odnieść do przypowieści o siewcy (Mk 4, 1-9). Bóg sieje i pragnie, by ziarno wydało owoc. Siewca sieje Słowo, także wezwanie do otwartości na życie. I chyba największym współczesnym błędem w kwestii prokreacji jest dopuszczenie do tego, by na naszej glebie wyrosły ciernie. Gdy „troski tego świata, ułuda bogactwa i inne żądze wciskają się i zagłuszają Słowo (zaproszenie do otwartości na życie), tak, ze pozostaje bezowocne”. Czyli bezdzietne lub małodzietne… Bywa, i to nierzadko, że zbytnie troski o jutro, o pieniądze, o pracę, o komfort życiowy czy inne żądze, jak status społeczny, bogactwo, władza, powodzenie zagłuszają wezwanie do otwartości na życie.
Katoliccy przeciwnicy stosowania naturalnych metod sugerują, że skuteczność NPR-u dotyczy – jak w antykoncepcji – skuteczności wiązania Bogu rąk, by nie wtrącał się w nasze łatwe, wygodne życie i nie burzył dziećmi naszego świętego (choć tu tylko „świętego”) spokoju. I oczywiście może tak być. I często jest! Gdy Słowo pada na nieżyzną glebę lub między ciernie. Być może właśnie z zatroskania sytuacją owych małżeństw, nie tyle winnych, ile przede wszystkim głęboko stratnych, płynie taka interpretacja nauki Kościoła: iż wszyscy małżonkowie nie doświadczający nędzy i cieszący się zdrowiem są zobowiązani do rezygnacji ze stosowania NPR w celu odsuwania poczęcia.
fot. flickr.com / amanda tipton
Moja odpowiedź wynika z potrzeby ukazania możliwych konsekwencji takiego myślenia, według mnie głęboko niepokojących.
Ty kierujesz autem
Zwolennicy odrzucenia NPR-u powołują się na „gotowość do współpracy z Bogiem przez odważne przyjmowanie dzieci, których pragnie dla nich Bóg”. W myśl tego Bóg pragnie dla małżonków pewnej konkretnej liczby dzieci.
W miejscu tym należałoby postawić pytanie, czy – używając metafory – Pan Bóg idzie niejako przed nami, czy raczej za nami? Czy, idąc z przodu, wytycza nam ścieżki, mówiąc „tu pójdziesz w prawo, a tu w lewo, bo jeśli nie pójdziesz tędy – twój skarb nieodwołalnie stracony”? – trochę jak w grze komputerowej mojego syna. Czy też, idąc za nami, przyjmuje nasze wybory, ratuje nas ze złych dróg, gdy do Niego uciekamy, ale nadal – jak mądry Tata wiodący dziecko ku samodzielności i odpowiedzialności – pragnie, by nie chować się za Nim, nie trzymać kurczowo ręki, zachęca do własnych wyborów? I błogosławi im. Owszem, niekiedy delikatnie nakierowuje ku czemuś, zaprasza. Ale gdy tego nie podejmiemy, nadąża za nami.
Innymi słowy, czy Bóg ma szczegółowy plan dla naszego życia? Czy w Jego woli zapisana jest ilość dzieci, które mamy począć?
Koroną naszego człowieczeństwa, naszą duszą, jest rozum i wolna wola. Bóg, dając je, uczynił z nas istoty duchowe na swój obraz – po to, abyśmy byli Jego pełnoprawnymi partnerami. Chciał tego. Chciał naszej wolności i chciał, byśmy samodzielnie decydowali. Nasz rozwój duchowy dokonuje się nie inaczej, jak przez duszę – rozum i wolną wolę.
Bóg nie chce kochać na siłę. Pozwala nam wybrać: piekło czy niebo. Jego wydanie się w nasze ręce w Hostii szczególnie unaocznia to, że klęka przed naszą wolnością.
Jest wiele spraw i sytuacji w życiu, na które nie mamy wpływu, gdzie wola Boża faktycznie przychodzi „z góry”, poza nasza wolą. Jednak nawet i tu, wbrew pozorom, jest miejsce na naszą wolę: możemy je przyjąć z zaufaniem (zgodzić się) lub buntować się. To pole szczególnego duchowego wzrostu i już obecne w życiu każdego człowieka. Nie trzeba zatem go sztucznie generować, jak zdają się robić przeciwnicy NPR, gdy rezygnację z naszej woli w kwestii prokreacji i zdanie się na „traf” poczęcia nazywają jedynym polem rozwoju duchowego i jedyną formą spełniania woli Boga.
W innych sytuacjach wybieramy aktywnie, a najlepiej, gdy szukamy Bożej woli, czyli tego, co najlepsze. Bywa, że Opatrzność zmienia nasze decyzje nieprzewidzianymi wypadkami i znowu jest miejsce na godzenie się. Rozwój cywilizacyjny pozwala nam dzisiaj decydować w niektórych kwestiach wcześniej niepodlegających pod wybór. Dzisiaj mamy NPR.
Długo myślałam, by w końcu nie znaleźć w życiu momentów, w których dana jest nam możność wyboru, a jednak lepiej jest go nie podjąć. Mówi się wręcz o ‘samotności wolnej woli’, ponieważ tak naprawdę nasza godność nie pozwala decyzji scedować na kogoś innego (nawet, jeśli miałby to być Bóg), pozbyć się związanej z nią odpowiedzialności. Takie sytuacje są nieetyczne, same w sobie są już wyborem – ucieczki od dzierżenia własnego życia i świadczą przeciwko nam.
Tak więc owa „gotowość do współpracy z Bogiem przez odważne przyjmowanie dzieci, których pragnie dla nich Bóg” jest więc niczym innym, jak wyrzeczeniem się własnej woli w kwestii prokreacji.
Dlaczego nasz rozum i wolność, nasza godność i Bogu-podobna chwała, w tej jedynej kwestii płodności miałyby być „zawieszone”? Dusza wyłączona?
Mam nieodparte wrażenie, że – przywołując obraz Boga idącego za lub przed człowiekiem – przeciwnicy decydowania przez małżonków o poczęciu (za pomocą NPR) chcą się właśnie za Ojcem schować. Zdają się mówić „Decyduj za nas”, na Boga spychając decyzje z istoty rodzicielskie.
fot. flickr.com / amanda tipton
Ale to twoje życie, człowieku. Po co ci ta wolna wola? Bóg dał ją Tobie i błogosławi używaniu wolności. Czy wsiadając do samochodu, zamykasz oczy i jedziesz przed siebie? Czy nie lepiej oczu otworzyć? Przecież to ty kierujesz tym autem, nie Opatrzność za ciebie.
Duszpasterski postrach
„Tam, gdzie nie pozwala się Bogu działać stosując metodę unikania poczęć… tam nie może być mowy o współpracy z Bogiem” – tak twierdzą przeciwnicy NPR. Ale czy można mówić o współpracy Boga z człowiekiem, gdy nie pozwala On małżonkom współdziałać (przez rozumne decyzje), tylko, bez uzgadniania z nimi, narzuca im tyle dzieci ile sam chce? Czy to można nazwać współ-pracą?
Małżeństwo i prokreacja są służbą Bogu, ale nie niewolniczą na zasadzie: „oddajemy Ci do dyspozycji nasze ciała, byś mógł realizować Twoje plany prokreacyjne!” Jezus mówił, że nie chce, byśmy byli Jego sługami, ale przyjaciółmi. Kościół uczy, by dać Bogu miejsce w naszej płodności poprzez decydowanie i „dogadywanie” jej z Nim, ale nie poprzez rezygnację z wszelkich decyzji, by mógł zamiast nas decydować wyłącznie Bóg.
Uważam zatem, że proponowana droga odrzucenia wszelkich, także naturalnych metod planowania rodziny może być rozumiana jako pozostawienie człowiekowi braku wyboru. Tym większe niebezpieczeństwo ukazywania jej jako nauki Kościoła, a więc narzucania wszystkim katolikom. Taka, wszakże możliwa interpretacja filozofii Boga – wyznaczającego małżonkom ilość dzieci, i filozofii człowieka – niczym marionetki w Jego rękach, mogłaby siać duszpasterski postrach.
Bóg głową, ale kobieta szyją
Wydaje się, że powyższa teza przeciwników stosowania NPR oparta jest na fałszywej przesłance. Przecież znając choćby pobieżnie prawa natury i podstawy NPR, zdrowa kobieta nieprowadząca celowych obserwacji i tak orientuje się, kiedy jest płodna z dokładnością do kilku dni (chyba, że nie ma objawów, co jest bardzo rzadkie, albo nie rozeznaje się na kalendarzu). Gdy zatem kobieta podejmuje współżycie w tym okresie, (w fazie wyraźnie odczuwalnej „mokrości”, czy po prostu w połowie cyklu) nie może mówić, że to Bóg decyduje! De facto decyduje ona sama, że chce począć dziecko, ponieważ wie, jaka może być tego wysoce prawdopodobna konsekwencja w tym okresie. Fałszywe tutaj jest więc mówienie o decyzji Boga, gdy decyduje kobieta w oparciu o oczywiste procesy biologiczne.
Nie mówmy zatem, że „to Bóg powierza im wtedy dziecko”, ale że oni sami powierzają je sobie – chyba, że w jakiś sposób wyłączają rozum lub udają, że nie wiedzą, jakie będą konsekwencje czynów, w tej sytuacji bardzo realne. By więc konsekwentnie „pozwalać Bogu działać” i nie „krzyżować Mu planów”, nie powinno się w ogóle uczyć o objawach płodności. Więcej: wyłączyć z programów biologii w szkole cykl menstruacyjny kobiety! Trzeba nam nic nie wiedzieć o czasie płodnym, by decyzja nie należała jednak do nas, a faktycznie do Boga.
fot. flickr.com / amanda tipton
Zatem oczekiwanie na wolę Boga poza naszą wolą w tej sytuacji jest nielogiczne! Postawa „przyjmowania dzieci powierzonych przez Boga, a nie zaplanowanych przez małżonków”, byłaby rzeczywiście prawdziwa i możliwa, gdyby dzieci przynosił bocian.
To nie ja, to On!
O wartości NPR mówi się także z tego względu, iż konieczne tu okresy wstrzemięźliwości uszlachetniają współżycie, oczyszczają seks ze śniedzi przymusu ciała, czyniąc darem. „Kto siebie nie posiada, nie może siebie dać” – pisał Karol Wojtyła. NPR to asceza, ład zbliżeń. Człowiek wolitywnie kierujący popędem, a nie kierowany popędem, prawdziwie poddaje go prymatowi miłości, czyni jej narzędziem.
Jak czytamy w encyklice „Humanae Vitae”: „ (…) dzięki jego [wysiłkowi] dobroczynnemu wpływowi małżonkowie rozwijają w sposób pełny swoją osobowość, wzbogacając się o wartości duchowe. Opanowanie to przynosi życiu rodzinnemu obfite owoce w postaci harmonii (…), sprzyja trosce o współmałżonka i budzi dla niego szacunek, pomaga także małżonkom wyzbyć się egoizmu, sprzeciwiającego się prawdziwej miłości oraz wzmacnia w nich poczucie odpowiedzialności” (nr 21).
Koncepcja odrzucenia NPR, wykluczając okresową wstrzemięźliwość, ten element wychowania do samoopanowania także wyklucza, a przecież – zaiste – ludzie to nie nie-opanowane króliki!
Okresowe unikanie poczęcia za pomocą NPR, oznacza dla owych radykalnych środowisk, że „nie pozwala się działać Bogu”. Chciałabym zatem zapytać czym, według takiego rozumowania, ma objawiać się „działanie Boga”, jeśli nie jedynie nachodzącą męża, żonę lub ich obojga ochotą (bez rozumu i woli, wszakże je wyłączamy) na seks? Zaznaczmy, iż ochotą często popędliwą i nieokiełznaną, wszakże niepoddaną ascetycznej obróbce NPR. Czy godzi się, by życie dziecka uwarunkowane było tylko wezbraniem ochoty na seks?
I czy godzi się, by z wolą Boga utożsamiać li tylko pragnienia seksualne człowieka?
Idąc tym tropem musielibyśmy przecież konsekwentnie stwierdzić, iż w każdej ochocie na seks skutkującej poczęciem był plan Boga-Stwórcy. Także w ochocie gwałciciela? Czy nie raczej plan diabła? Tu można mówić zaledwie o dopuście Bożym, a to stanowi poważną różnicę.
fot. flickr.com / amanda tipton
Bóg w przedziwny sposób jest posłuszny prawom natury, które sam stworzył. Gdy dojdzie do połączenia komórek, On zawsze wiernie da duszę i całą swoją miłość temu stworzeniu.
Jednak czy można mówić, że każde stworzenie było w planach Bożych? Czy też, że niektóre poczęcia dopuszcza, gdyż takie ustanowił prawa natury? Gwałty, także w małżeństwie, ciąże nieletnich, poczęcia na skutek lekkomyślności, świadomego działania na granicy ryzyka czy nawet braku odpowiedzialności małżonków. Gdy założymy, że każde poczęcie wynika z Bożego planu, musimy wszakże uznać, że zaplanował także in vitro.
Przeciwnicy NPR także widzą dwie okoliczności pozwalające wyjątkowo na stosowanie metod naturalnych, zatem także uważają, że w ich przypadku do ciąży nie powinno się dopuścić, jak np. przy zagrożeniu życia matki. A przecież do takich poczęć także dochodzi (jak w przypadku wspomnianej przez Franciszka matki ośmiorga dzieci rodzonych przez cesarki). W myśl opinii, że my ze swej strony nic nie robimy by w kolejnym poczęciu nawiedziła nas z wysoka wola Boża – można by wówczas wolą Bożą usprawiedliwiać ludzką głupotę lub niezdolność do wstrzemięźliwości!
300 procent normy
Starałam się dotąd pokazać, że droga proponowana przez przeciwników NPR może być rozumiana jako odebranie ludziom (przez Boga) wyboru, skoro mowa o „przyjmowaniu dzieci powierzonych przez Boga, a nie zaplanowanych przez małżonków”. W praktyce, jak pisałam, przez znajomość objawów płodności, trudno byłoby zresztą o realizację tego postulatu.
Możliwe jednak, że w idei tej nie tyle chodzi o rezygnację z własnej decyzji, ile decyzję woli na nieograniczoną liczbę dzieci rodzących się rok po roku. Małżonkowie powinni świadomie przyjmować maksimum dzieci, czyli starać się nie unikać zbliżeń także w okresach płodnych. W planie Bożym byłoby wówczas poczęcie jak największej liczby dzieci – nie poprzestając aż po klimakterium, jeśli zdrowie i finanse wciąż w miarę dopisują – i to winno być naszym wyborem.
Skąd jednak wiadomo, że plan Boży zakłada wypracowanie 300% prokreacyjnej normy przez każdą rodzinę?
Jak pisałam, nie można uzasadniać każdego poczęcia, jak i każdego zbliżenia, wolą Bożą. Zatem nieograniczona liczba poczęć nie musi być automatycznie współpracą z Bogiem. To małżonkowie decydują się na poczęcia współżyjąc w fazach płodnych, ale skąd mniemanie, że taka jest wola Boża wobec każdej rodziny? To nie wynika z nauki Kościoła. Małżeństwa są różne, mają swoje historie życia i zranień, różne etapy dojrzewania duchowego, a więc i inne miary hojności, odmienne charyzmaty. Bywa, że rodzina i nie-uboga, i zdrowa, a patologiczna. Kościół radzi zważać także na gotowość psychologiczną (HV 10).
Może to właśnie postawa rezygnacji z NPR-u i powoływania dzieci do życia gdy tylko fizjologia pozwala – „nie pozwala działać Bogu”, gdyż jest współpracą z samą naturą, a nie Bogiem?
Czy aby propagatorzy takich poglądów nie projektują na wszystkich swojej wielkodusznej postawy serca, spragnionego wielu dzieci, nazywając ją nakazaną przez Kościół? Własnej, pięknej miary oczekując od wszystkich? Uważam bowiem, że pragnienie wielodzietności jest jak najbardziej szlachetne i godne podziwu! Jest opcją drogi do Boga, jeśli małżonkowie czują się do niej wezwani. Wyobrażam sobie, że osoby, które z góry założą sobie wielodzietność i jej pragną, faktycznie nie potrzebują NPR-u!
Jednak droga odkryta przez nich nie jest jedyną uznaną przez Kościół i nie jest wpisana w przysięgę małżeńską. Jest autonomicznym wyborem tych małżeństw, które taką wolę Bożą odczytują wobec siebie.
Przykazanie, które Jezus nam pozostawił, to : „miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was umiłowałem”. Możemy być więc pewni, że po śmierci będziemy sądzeni z miłości, a nie z ilości dzieci. I może się zdarzyć, że matka jedynaka egzamin z miłości zda lepiej niż matka dziesięciorga, forma realizacji tego przykazania jest bowiem dowolna.
Co nie znaczy, że Bóg nie podpowiada, nie zaprasza, nie wskazuje drogi… Jednak ostatecznie pozwala decydować człowiekowi (wszakże Archanioł Gabriel pytał Maryi, czy przyjmie Syna – odszedł od Niej, gdy wyraziła zgodę) i idzie potem z nim w tym wyborze. Są kobiety, które decydują się na małą ilość dzieci, za to „rozdają się” na wielką skalę poza domem, lub uświęcają na inny sposób (i znów przykład Matki Bożej!).
fot. flickr.com / amanda tipton
Wanda Półtawska wraz z Janem Pawłem II tworzyła teologię małżeństwa. Miała troje dzieci. Czy w innym razie mogłaby oddać się służbie ludziom, Kościołowi i Papieżowi, do której była najwyraźniej powołana? Inaczej musiałaby oddać się służbie wyłącznie własnej rodzinie. Czy może – przywołując argument przeciwników NPR – powinna mieć wyrzuty sumienia, że nie poczęła trzynaściorga, bo to ostatnie mogłoby być drugim Kazimierzem Majdańskim (który był 13-tym dzieckiem)? Taki argument słyszałam: że gdyby rodzice księdza Biskupa stosowaliby NPR, „nie miałby szans się począć”.
Cóż za absurdalny argument! Wszakże Bóg powołuje z tego, co ma! Wie o każdym dziecku, jakie zaistnieje wskutek naszego wyboru, a nie wymyśla naprzód wirtualnych istnień, którym jacyś egoiści nie dają się począć, bo prokreację kończą na dwunastym. Zatem plan Boży nie wytycza nam z góry liczby poczęć, jaką mamy odkryć, lecz daje natchnienia ku miłości, ku czynom prowadzącym nas ku temu, co najlepsze z perspektywy zbawienia.
Od tychże środowisk słyszy się także, że „małżeństwo to służba Bogu, który pragnie obdarzać życiem”. Myślę, że w pierwszym rzędzie chce obdarzać miłością, a życiem dopiero jako jej owocem. Jego celem nie jest maksymalne mnożenie nas, ale bardziej nasze otwarcie na wartości, w tym właśnie na miłość, hojność, wielkoduszność, których skutkiem może być m.in. otwarcie na życie. Gdyby życie poprzedzało miłość w hierarchii ważności, w jakiej sytuacji znalazłyby się kobiety bezpłodne, bezdzietne? Znów byłyby, jak w czasach biblijnych, bezwartościowe, zepchnięte na margines i przeklęte?
Tak, na forum wielodzietni.org miałam przykrość usłyszeć, że jestem gorsza (i tu wiele określeń i krzywdzących domysłów), bo miałam wtedy tylko jedno dziecko. Warto tu przytoczyć myśl Dietricha von Hildebranda: „Płodność małżeńska odzwierciedla głębsze znaczenie: dzielenie się swoim życiem, gorące pragnienie oddania się współmałżonkowi i gotowość podjęcia także cierpienia, aby ukochana osoba mogła prawdziwie żyć. Każde małżeństwo, w którym miłość realizuje się w ten sposób, staje się płodne – nawet jak nie ma własnych dzieci.
Poważnym błędem jest takie traktowanie płodności, które ogranicza kobiety jedynie do biologicznego macierzyństwa”.
Zatem duża liczba dzieci sama w sobie nie jest wartością i nie zbawia; ewangelicznie ważne jest to tylko, by stać się darem – każdy na swój sposób. A miłość nie przekłada się tylko na ilość dzieci, ale także na inne sfery naszych czynów (bliźni, ubodzy, praca naukowa dla prawdy, służba innym talentami, modlitwa, etc). Możemy być więc pewni, że wolą Bożą jest, byśmy żyli Ewangelią; konkretnie wskazane dobro mamy także w przykazaniach. Inne wartości, w tym wielodzietność, są już indywidualnie odkrywane.
Zatem skuteczność NPR-u sama w sobie nie jest zła. Jest dobra, gdy wykorzystuje się ją dobrze i zła, gdy wykorzystuje się ją źle. Jak wszystko. Bóg pozwala nam na różną miarę, tak jak pozwala na różną hojność. Owoce potem sami zbieramy…
Popołudnie przed „Klanem”
Piękny wybór jednych, zwłaszcza tak trudny jak wybór wielodzietności, narzucany innym obraca się w przymus i rodzi opór. Wymowa wielu polskich propagatorów wielodzietności jest taka, że „to musi być naszym wyborem”, a wybór przeciwny (metod NPRu) jest przejawem „antykoncepcyjnej mentalności”.
Uważam, że negatywne duszpasterstwo ku większej rodzicielskiej hojności (wykazywanie egoizmu, nakazy czy skrajności – jak ta z odrzuceniem NPR-u) powinno zastąpić pozytywne. Roześmiane małżeństwo siedmiorga prowadzące kursy NPR dla narzeczonych i opowiadające, że sukces zawodowy, komfort materialny i ciche popołudnia przed „Klanem” są dla nich niczym przy szczęściu, gdy dom wypełnia śmiech dzieci, jakie niesie zachwyt innością każdego z nich, ich tkliwa miłość i cud ich istnienia, który wzrusza do łez, gdy się w nocy rozkopane przykrywa.
fot. flickr.com / amanda tipton
Bo wszystko zaczyna się od przemiany serca, do której zmusić się nie da.
Bóg tego nie chce
Nie ma w nauce Kościoła nakazu „nieplanowania” rodziny. Pan Bóg nigdy nie narzuca nam dobra, które winniśmy podjąć. Bo do hojności nie można zmusić, ona wypływa z serca na tyle, na ile zaprasza się do niego Pana Boga. Narzucona wielodzietność nie leczyłaby z egoizmu, bo sama w sobie nie jest wartością i celem. Dlatego Bóg nie ustanawia liczb, norm, jednego paradygmatu do wszystkich przypadków.
Bóg działa w człowieku przede wszystkim na poziomie serca i nawrócenia, od wewnątrz. Tu ma miejsce dialog z Nim, wzrastanie w miłości i ofiarności. Nie tylko zaproszenie ze strony Boga, ale zawsze wyposażenie w potrzebne środki. Ten proces nawracania skutkuje naszymi wolnymi wyborami w kierunku hojności, różnymi, w tym także otwartością na życie. Z obfitości serca i usta mówią, i czyny płyną. Tak i Maryi zdolność do przyjęcia zaproszenia Niebieskiego Posłańca była z pewnością owocem trwającej wcześniej komunii z Bogiem w głębi serca.
Dlatego pytanie Boga „czy chcesz byśmy mieli piąte dziecko?” powinno być nie tyle pytaniem do Boga, ale raczej pytaniem siebie, wejrzeniem w siebie, w swoje serce – czy jest już gotowe, czyli czy słyszy zaproszenie? Czy jest wielkoduszne i już pragnie ofiarować się następnemu dziecku? Bo Bóg nie narzuca, lecz respektuje różne tempa wzrostu. Dlatego dokumenty Kościoła pozwalają na uwzględnianie gotowości serca, a nie tylko obiektywnych miar stanu konta i książeczki zdrowia.
Stąd też otwarcie na nowe życie jest powołaniem: zawiera w sobie i zaproszenie (pragnienie), i gotowość (środki i psychiczne, i inne). Odnoszę wrażenie, że tezy typu: „Tam, gdzie nie pozwala się Bogu działać, stosując metodę unikania poczęć skuteczniejszą od prezerwatywy i porównywalną z farmakologiczną antykoncepcją, tam nie może być mowy o współpracy” – są brakiem wiary w człowieka, w jego otwarcie na Boży głos, na to, że może on świadomie zechcieć przyjąć dziecko!
Dlatego – być może z tej niewiary w moc rozumu i woli człowieka, w Jego nasłuchiwanie Ducha – własny rozum i własną wolę należy z planów prokreacyjnych zupełnie wykluczyć. Wtedy dialog z Bogiem nie dokonuje się głównie i najpierw na poziomie serca (poznania i decyzji), lecz raczej poprzez zewnętrzne prowadzenie, nachodzące nas sytuacje, znaki i zdarzenia (jak świadomie nieplanowane ciąże). Bóg chce, bo dał zewnętrzny znak.
Moim zdaniem jest to uprzedmiotawianie się, czego Bóg nie pragnie.
Czy się zabezpieczacie?
To pytanie kieruję – o paradoksie – do osób, które odrzucają NPR, mówiąc o gotowości na przyjęcie każdej ilości dzieci, jaką Bóg sam da. Ale do tych tylko, którzy z tego powodu czują się bliżej Boga od innych.
Czy to nie jest forma zabezpieczenia się?
Bywa, że człowiek pragnie znaleźć „kamień filozoficzny” – coś, co sprawia, że jest w stu procentach pewien, że ma dobre noty u Boga, że postępuje po Jego myśli. Glejt zasługi, którym się legitymuje; czuje, że ma konkret – dowód, na którym może oprzeć pewność, że jest kimś w oczach Boga, że naprawdę „daje radę”. I pewność, że jest z Bogiem.
Bywa też, że ludzie w ten sposób opierają się na Prawie, którego przestrzegają. Może więc i nieograniczona spontaniczność dotycząca płodności spełnia funkcję magicznego zaklęcia, dającego ową upragnioną pewność zredukowaną do parametrów ilościowych?
Za taką postawą kryje się podejrzliwość wobec Boga, niewiara w miłość za darmo i lęk: On jest Osobą, która mnie ocenia i rozlicza – On mi pokaże! By więc Mu ten ruch uniemożliwić, ja robię sto ruchów, by pokazać, że zrobiłem wszystko, co było możliwe. Udowadniam Mu stale, że jestem coś wart i na wszelki wypadek się zabezpieczam przed Nim samym (czyżby jakaś zawoalowana forma antykoncepcji?)
Jednak ta postawa nie musi wyrażać prawdziwej przemiany serca i życia, ponieważ ktoś mając tę jedną sferę „odhaczoną”, czując się naprawdę kimś, może nie dbać o inne, w tym o najważniejszą: o miłość. Niestety, taka postawa może skutkować pychą, gdy na innych chrześcijan, którzy takiego „kamienia filozoficznego” nie mają, patrzymy z pozycji loży (pychy?) pierwszej klasy.
* * *
Kościół uczy, że płodność jest dana, by jej używać (tak jak wolności), kierując się wiarą, rozumem i sumieniem.
Jako wolni ludzie, wolni także od lęku. Przyjaciele, nie sługi.
W tekście wykorzystano obszerne fragmenty tekstu „Rodzina katolicka – rodziną wielodzietną?” pierwotnie stanowiącego część dyskusji, w której wzięli udział obok Małgorzaty Wałejko także m.in. Kinga Wenklar, Dorota Mazur, Katarzyna i Mariusz Marcinkowscy. Polemika toczyła się w 2011 roku, na łamach m.in. „Niedzieli” oraz „Christianitas”. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.