Co mam czynić, aby pełnić Twoją wolę, być narzędziem w Twoim ręku, by nigdy nie odpaść od Ciebie, Boże mój?
To jedno z najpiękniejszych pytań, które człowiek może skierować do Boga. W jak ekstremalnie różnych sytuacjach je stawiamy, jak różne są jego kolory i jak różna temperatura! Pytanie mocne jak radosny krzyk człowieka, któremu darowano wszystkie winy i który zamierza na nowo rozpocząć życie, ale i pytanie, które jest kondensacją naszej rozpaczy, zagubienia, odarcia z wszelkiego sensu. Pytanie to może wyrażać również moją bezradność, znieruchomienie, zastygnięcie w jałowym oczekiwaniu. Ile to razy zadawaliśmy je Bogu właśnie w takiej, bardzo biblijnej formie: „Panie, co mam czynić?”.
Czy zawsze słyszeliśmy zadowalającą nas odpowiedź? Czy zawsze byliśmy gotowi odpowiedzieć jak młody Samuel: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha”? I czy zawsze głos „z nieba” był naprawdę głosem Boga? Ile razy przekonani o naszych specjalnych związkach z Bogiem doradzaliśmy innym kolejny ruch na szachownicy życia i wpędzaliśmy słuchających nas ludzi w poważne kłopoty?
A jeśli się pomyliłem…
Z grubsza można podzielić ludzi szukających drogi swojego życia na dwie dość liczne grupy. Jedni pytają: „Co mam czynić?”, lecz zapominają z różnych powodów ostatniego słowa w pytaniu: „Panie”, drudzy znów powtarzają bez końca właśnie to słowo jak zaklęcie, nie kwapiąc się jednak do zmiany swojego sposobu życia. Są również i tacy, którym takie pytanie nie przychodzi do głowy — tak są przekonani o swojej misji, racjach, sile — prą do przodu, znosząc wszelkie przeszkody na swojej drodze, wcale nierzadko raniąc i zabijając ludzi. Innych znów unosi fala wydarzeń; przyciągani przez obietnice jednodniowego szczęścia nie troszczą się o jutro, choć zapewne w głębi serca wiedzą, że pustka nie może zapełnić pustki. Pozornie różni od tych dwóch grup są ludzie, którzy twierdzą, że niczego się już od życia nie spodziewają. Jednak jest to przecież ta sama rozpacz.
fot. flickr.com / amanda tipton
„Panie, co mam czynić?”. „Kochaj Mnie — odpowiada Bóg — kochaj z całego serca i z całej duszy”. Pewnego dnia Jezus wyjaśnił nam, co znaczy naprawdę kochać Boga. Mówił, że nie ten kocha, kto powtarza zdania pełne zapewnień o miłości, ale ten, kto pełni wolę Jego Ojca. Tak, wszyscy dobrze znamy tę naukę, ale wielu z nas wcale nie przynosi ona potrzebnego światła w wyborach. Pytanie: „Co mam czynić, Panie?”, zastępujemy pytaniem bardzo oddalającym nas od Boga, a mianowicie: „Jak odgadnąć Twoją wolę?”. Inaczej i brutalniej rzecz stawiając: „Boże, co ukartowałeś bez mojej zgody, jakie jeszcze ciosy trzymasz w zanadrzu?”. Lub: „A jeśli się okaże w końcu, że to, co czyniłem, co uważałem za Twoją wolę, nie było przewidziane w Twoim planie? A jeśli okrutnie się pomyliłem, wybierając np. małżeństwo zamiast życia zakonnego, kapłaństwo zamiast rodziny, zawód nauczyciela zamiast bycia znanym fotografem?”.
Czytając tak sformułowane pytania, czujemy jednak w głębi serca niezgodę: „Nie! To przecież nie do końca tak!”. Oczywiście, często czuliśmy się przygnieceni przez niespodziewane wydarzenia, wydawało nam się, że jesteśmy jak kula bilardowa krążąca bezwolnie w labiryncie maszyny do gry, a jednak zdolni byliśmy zarejestrować nawet słabe sygnały Bożej obecności dochodzące z głębi serca i dziękować za uratowanie nam życia, znalezienie mieszkania, pracy, ocalenie przyjaciela, bezpieczne narodziny dziecka.
Porównywaliśmy nawet nasze losy z historią ludzi poddanych ogromnym ciśnieniom, jak aresztowania, zsyłki, bankructwo, zdrada współmałżonka, utrata dobrego imienia czy choroba. Ludzie ci zawstydzali nas potęgą swojej wiary, umiejętnością mówienia Bogu „tak” w każdej sytuacji. Zazdrościliśmy im właśnie tego, co można nazwać „zawierzeniem miłości”. Zawierzenie miłości to nic innego jak dodająca nam sił i odwagi nadzieja, że to miłość jest silniejsza niż przemoc, samotność, odtrącenie nas przez naszych bliskich, rany z okresu dzieciństwa, które potrafią zniszczyć nasze śmiałe i piękne projekty, podkopując wiarę w nasze zdolności, naszą godność i jedyność.
Ilu z nas czuło się ośmieszonych przez życie, ludzi przylepiających nam upokarzające etykietki, szefa promującego małych donosicieli i pochlebców, współmałżonka bezlitośnie egzekwującego w rodzinie wszystkie możliwe pisane i niepisane prawa, ilu z nas zmuszonych było do przyjęcia brutalnych metod walki o życie, ilu z nas mściło się za doznane upokorzenia, upokarzając innych — w naszym mniemaniu słabszych i mniej godnych niż my.
Ilu z nas ulegało panice, widząc przed sobą nową sytuację przekraczającą fizyczne i duchowe siły, rozbijającą już jako tako ustabilizowane życie, niszczącą rytm dni i redukującą nas do anonimowej liczby, zapędzającą nas do grupy ludzi, którzy nie mogą pochwalić się żadnymi dokonaniami, znajomościami lub których umiejętności okazały całkowicie zbędne w tej właśnie sytuacji.
W tym miejscu przypomina mi się historia wietnamskiego kardynała van Thuana. Aresztowany przez komunistyczne władze, pewnego dnia znalazł się w ciemnej ładowni okrętu–więzienia wraz z innymi podobnymi mu nieszczęśnikami. Utracił wszystko: wolność osobistą, wspólnotę powierzonych jego posłudze chrześcijan, kontakt ze światem, możliwość sprawowania eucharystii. Nikt też nie zwracał się do niego per „ojcze”, „księże biskupie”. Dla strażników był już tylko zdrajcą, „wywrotowym elementem”, osobnikiem, którego — dla zachowania komunistycznej maskarady — nazywano „panem van Thuan”. I wtedy właśnie — jak wspominał podczas głoszonych dla Jana Pawła rekolekcji — usłyszał głos: „Teraz ten okręt będzie twoją katedrą”. Nie uciekł, bo uciec nie mógł, uwierzył — to znaczy nie uciekł w swoją rozpacz, sam sobie zagrodził tę drogę, nie zamknął się w swoim bólu, lecz pomagał jeszcze innym współwięźniom — jednego uratował od samobójczej śmierci. „Pan van Thuan”, „pan Nikt”, którego twarz przypominała inne twarze w mrokach ładowni, jeden z wielu, któremu Bóg uroczyście nie obiecał, że wyjdzie na wolność, ale że jego katedrą stanie się ten okręt.
fot. flickr.com / amanda tipton
Wola Boża nie jest zagadką, wola Boża jest miłością. Słyszymy Jego głos — choć wielu takie wyrażenie może najzwyczajniej śmieszyć — gdy nie jesteśmy „poza Nim”, poza rzeczywistością daną nam właśnie w tej chwili, poza Jego przykazaniami — zamknięci na możliwe do spełnienia nawet małe dobro lub zadufani w swoją własną dobroć i sprawiedliwość, cyniczni i sprowadzający całą tajemnicę człowieka do żołądka i seksu, z całą powagą rozprawiający o genie „odpowiedzialnym za Boga” w nas.
Kłopoty ze starym człowiekiem
Wydaje się jednak, że prawie wszystkie kłopoty z „wejściem na ścieżkę Bożej woli”, ze szczerym i odważnym zadaniem pytania: „Panie, co mam czynić?”, wiążą się z obecnością w nas starego człowieka. To on jest głównym konkurentem Bożej miłości i to właśnie on bardzo efektywnie zagłusza nasz dialog z Bogiem, stawiając na Jego miejsce kamiennego, drewnianego czy złotego bożka, który milczy lub tajemniczo się uśmiecha. Ba, potrafi nam wmówić, że tylko takie milczenie ze strony „Boga” jest gwarantem naszej wolności i godnie podjętej decyzji. Stary człowiek wyśmieje wszystkie głosy Boga, sformułowania: „Bóg dał mi znak”, „ostrzegł mnie”, „poprowadził mnie” — podsuwając nam obrazy różnych nawiedzonych ludzi, wspólnot, które rozpoczęły od widzeń i słyszeń, a skończyły w schludnym, własnymi rękoma skonstruowanym wspólnotowym więzieniu, w którym autorytet Boga służy wzajemnemu szpiegowaniu, rywalizacji o władzę i defraudacji wspólnego dobra.
Stary człowiek wciąż jest zagrożony ze strony Chrystusa i dlatego stawia tak wielki opór. Posługuje się argumentami, które na pierwszy rzut oka wydają się słuszne — czy nie mam prawa do szczęścia, czy właśnie mnie zabroniona jest radość z przyjaźni, czy nie mam prawa do chwili spokoju, prywatnego czasu, chwili na modlitwę, rozwijanie zainteresowań, pracę naukową, czy nie mogę wypowiadać niezależnych sądów, czy nie mam prawa do ludzkiego traktowania mnie ze strony przełożonego, czy muszę uczestniczyć w nudnych nasiadówkach wspólnoty, kiedy na stole czeka ciekawa książka, a piękne, jesienne słońce zaprasza na potrzebny zdrowiu spacer?
Oczywiście, masz prawo. I tego prawa nikt nie może ci odebrać. Tylko czy rzeczywiście np. prawo do przyjaźni realizuje się w lepkich związkach kończących się zdradą lub głębokim zranieniem, a chwila na modlitwę w systemie luster sławiących moje duchowe piękno i odbijających twarz „sympatycznego i równego gościa” lub „cichej domowej męczennicy”? Czy rzeczywiście praca naukowa to przegadane przy kawie, piwie i ciastkach godziny, a intelektualna niezależność koniecznie musi się objawiać popisami cynicznego pajaca, który potrafi zgrabnie udowodnić wszystko? W takiej oto logice „opresywny w swej istocie urząd przełożonego” staje się ludzki, gdy szanuje choćby moją życiową dewizę człowieka zapracowanego: „Jak wstanę, to się położę” etc., etc.
fot. flickr.com / amanda tipton
Przestraszyłem się
Pytamy: „Co mam czynić, Panie?”, lecz w rzeczywistości to przecież sam Bóg „czyni w nas” swoje dzieła. Nie zapominajmy, że przykazanie nie tylko mówi, że mamy kochać Boga, ale i to, że jesteśmy kochani. Kochani na zawsze, kochani jak dzieci przez Tego, który jest z nami aż do końca świata! Jesteśmy otoczeni Bożą miłością, w Nim poruszamy się i jesteśmy — to prawda, lecz jak dostać się do serca Boga, jak uderzyć Jego najczulszą strunę, jak zasmakować Jego życia, dobroci przepalającej wszelką gorycz, jak wejść w to serce i pozostać w Nim, wsłuchując się w Jego najlżejsze drgnienie? Jednym słowem — jak być z Bogiem tak, abyśmy Bóg i ja znaleźli w tym zjednoczeniu swoje miejsce, aby Bóg pozostał Bogiem, a człowiek człowiekiem; abym stał się tym, kim mam być — człowiekiem przemienionym miłosnym dotknięciem, zbudzonym ze snu, czuwającym, powstającym na każde Boże wołanie, odnawianym na obraz i Boże podobieństwo. Być może pomocne będzie nam w tej kwestii to wstrząsające zdanie usłyszane z „góry” przez znanego nam świadka Bożej miłości Carlo Caretto: „Carlo! Nie chcę Twoich dzieł! Chcę Ciebie!”. Muszę przyznać, że przeprowadziłem na sobie test — imię Carlo zastąpiłem moim imieniem. I przestraszyłem się.
Przestraszyłem się, że stracę. Doskonale wiem, do czego jestem przywiązany. Można powiedzieć, Boże mój, to są słabości, słabostki, rzeczy mniej lub bardziej sympatyczne, drobne przyzwyczajenia — czasami nawet zalecane przez duchowych przewodników. Ba, ale tu nie chodzi o duchowych przewodników, tu chodzi o Boga! To są też rzeczy z gruntu piękne, szlachetne, budujące miłość: rozmowa z przyjacielem, znak życia wysłany z klasztoru, rytm tego życia przynoszącego pokój. „Chcę Ciebie!” — nauczyłem się już odróżniać Boga i Jego dzieła, które może zrealizować, niekoniecznie posługując się moją osobą. Tak, to rozróżnienie sprawiło mi kiedyś dużo radości, lecz teraz nie chodziło o „rozróżnienie”, ale o „tak” mówione Bogu w każdej chwili, ponawiane każdego ranka, wieczoru, każdego dnia i nocy. „Chcę Ciebie! Chcę, abyś cały »wszedł« w moją wolę, która jest miłością!”.
Jakże rozumiem sługę, który przestraszony tak wielkim darem ofiarowanym mu przez pana, poszedł i zakopał go w ziemi, owijając troskliwie talent w chustkę. Niektórzy mówią, że sługa z przypowieści nie znał swego pana.
Nie zgadzam się z tym. On go znał doskonale — wiedział, że będzie teraz wydany, zazna znoju, będzie musiał stawiać czoła przeciwnościom, poddany będzie oczyszczeniu, być może będzie wyczerpany ciągłym ryzykiem utraty talentu, będzie musiał czuwać, aby złodziej nie wydarł mu go ze skarbca. „Chcę Ciebie!”. Nie oszukujmy się — to wołanie Boga słyszymy codziennie. I nigdy Go nie zagłuszymy. Z całych sił odwlekamy naszą odpowiedź, a sposoby naszego uciszania tego głosu są niezliczone.
Czy nie mówimy przypadkiem: „Poczekaj, teraz jeszcze popracuję dla Ciebie, napiszę książkę o Tobie, przygotuję cykl wykładów, przypilnuję ascezy i modlitwy, będę codziennie obecny na mszy świętej, będę spotykać się regularnie z duchowym przewodnikiem, a nawet — jak modliła się pewna święta kobieta — przyrzekam Ci wybrać sobie nudnego, starego i brzydkiego przewodnika. Przyrzekam Ci to i tamto, że będę dobry, będę pił mleko, oddam ostatni grosz na ubogich, zaangażuję się w obronę ginących gatunków, będę protestował przeciwko ludziom chodzącym w futrach i przeciwko globalizacji, ciało moje wydam na spalenie”. „Nie tego chcę. Chcę Ciebie!”.
Jak ufne dziecko
„Chcę Ciebie!”. Powiem coś, co może zabrzmieć w dzisiejszych czasach jak obelga. Biskup Wojtyła przed laty wygłosił króciuteńką konferencję o pokorze. Mówił, że człowiek powinien być jak narzędzie „dobrze skręcone” w ręku Boga. I siła, która nadaje narzędziu pożądany stan, to że nie lata ono niebezpiecznie w ręku robotnika, którym przecież był przed laty — jest właśnie pokora. Człowiek jak „dobrze skręcone” narzędzie Boga? Właśnie. „Chcę, abyś się mną posłużył” — modlił się kardynał Newman. Chcę, Panie, być Twoim narzędziem. Oddaję się Tobie cały, w ten sposób pragnę dotknąć Twojego serca, zasmakować w Twojej miłości, znaleźć się w Twoich ramionach jak ufne dziecko.
fot. flickr.com / amanda tipton
Czy przypadkiem nie odczuwacie wstydu i zażenowania, czytając takie słowa? Czy przypadkiem nie szykujecie przyjacielskich oskarżeń o antropomorfizm? Nie łudźmy się, nie unikniemy antropomorfizmu w teologii, a nasze zażenowanie? Cóż, da się z nim żyć. Choć lepiej zadać pytanie, jak być pokornym, by właśnie tak powierzyć się Bogu? Mówimy pokora, ale przecież ma ona liczne oblicza. Myślę, że w tym przypadku nosi ona imię dyspozycyjności. Być dyspozycyjny. To wszystko. Wiem, ile właśnie taka postawa sprawia nam trudu i goryczy. Oczywiście nasza własna wola (a często i „samowola”) ściera się z Bożą miłością. To prawdziwy, choć skrzętnie ukrywany przez nas konflikt. Wystarczy, że coś nie idzie według mojego planu. Warto wtedy popatrzeć do lustra. Mówię sobie: „ta twarz jest zła”.
Bardzo cenię filozofów i teologów piszących o ludzkiej twarzy objawiającej Boga, ale rzeczywistość pewnie jest mniej romantyczna. Przypatrzmy się naszemu ciału — często jest to prawdziwe miotanie się, posłuchajmy naszego głosu: ile w nim irytacji, zbolałych tonów, zimnej jak stal grzeczności, ile niebezpiecznej i teatralnej czułości i naiwności, którą zamierzamy oswoić wariata zmieniającego nasze plany… Nasza wola oprócz pantomimy uprawia jeszcze teatr słowa. Posłuchajmy siebie. Tradycja zakonna doskonale namierzyła ten rodzaj ekspresji wewnętrznego sprzeciwu i walki, nazywając go szemraniem (murmuratio). Nie, to nie zrzędzenie sobie pod nosem, ale słowne sianie zamętu, podkopywanie dobrego imienia innych, bezlitosna ironia ośmieszająca decyzje, które naruszyły mój spokój, oczywiście cechą murmuratio jest… dyskrecja — nigdy w obecności osoby, którą oskarżam i której polecenia jednak spełniam. Opisałem tu murmuratio w postaci czystej. Jednak o wiele bardziej niebezpieczne jest szemranie skryte choćby za duchową poradą, która niczego w moim życiu nie zmienia, bo jest pochlebstwem, jest jak płatne proroctwo; za propozycją tak przykrojonego chrześcijaństwa, że zadowala wszystkich i nie jest znakiem sprzeciwu. Czy naprawdę tego chce Bóg? „Nasza wola” potrafi urządzać także happeningi. Nazywam to składaniem zdechłego barana na ołtarzu. Inaczej mówiąc — równie dobrze w naszych czynnościach, które mamy wykonać, mógłby nas zastąpić bezduszny mechanizm. Naszą nawet wzniosłą służbę potrafimy spełniać bez przekonania.
Minuta po minucie
W dalszych rozważaniach pora teraz zadać proste pytanie związane właśnie z naszą dyspozycyjnością wobec woli Bożej, wobec tej wymagającej miłości, która pragnie zjednoczenia z nami i nasze pragnienie zjednoczenia z Bogiem podtrzymuje w sposób namacalny. Jak rozróżnić „wolę starego człowieka” w nas i Boże wołanie? Można powiedzieć, że dla kogoś, kto uwierzył w miłość, nie jest to trudne. Dane są nam tradycyjne, czyli sprawdzone środki, które wolę Bożą objawiają. Najpierw przykazania Boże, przykazanie miłości, osiem błogosławieństw.
Jednak również nasi niełatwi na co dzień przełożeni mówią o woli Bożej zadania, które właśnie mi powierzono. Dotyczy ono mojego stanu, jak małżeństwo czy kapłaństwo, i obowiązków tego stanu lub też mojej samotności, którą przyjąłem jako bardzo trudny dar. Bożą wolę wyrażają przypadki życia, sytuacje zaskakujące, które możemy przemienić, pozostając w Bożej orbicie; słowo Boże inspirujące i powstrzymujące moje wysiłki, napotkani na naszej drodze ludzie, ba, fragment książki, wysłuchana właśnie audycja.
Nie, nie jesteśmy pozostawieni samym sobie, ale minuta po minucie przyzwalamy budować Bogu w naszym sercu Jego królestwo. Przez Jego moc wzrastamy w świętości. I dzieje się to właśnie zawsze w konkretnym czasie i przestrzeni. Oczywiście, słysząc „Chcę Ciebie”, wzdragam się, boję się ogołocenia, rozprawiam wtedy o wolności, zasłaniam się duchowością grupy, zakonu, który właśnie na co innego kładzie nacisk w swoim nauczaniu i formacji. Potrafię też już samego siebie zawstydzić… To działa jak zimny prysznic nad ranem. Nie mogę już wtedy oskarżać Boga o przykracanie mojej dumnej wolności. Powiedzmy, że ta metoda to nic wielkiego — sięgam do proroka Micheasza, do rozdziału 6, w którym padają słowa rzeczywiście wstrząsające naszym przemądrzalstwem: „Ludu mój, cóżem ci uczynił?! Czym żem zasmucił albo czem zawinił? To Ja wywiodłem cię z domu faraona, Ja oswobodziłem!”. Ten Bóg jest Bogiem wolności, tak, trudnej wolności, która zawsze „krzyżami się mierzy”.
Realista Jonasz
„Co mam czynić, Panie?”. Co mam czynić, aby pełnić Twoją wolę, być narzędziem w Twoim ręku, by nigdy nie odpaść od Ciebie, Boże mój? Myślę, że historia proroka Jonasza może być nam pomocna w znalezieniu prawidłowej odpowiedzi. Pochylmy się więc przez chwilę nad tą krótką, lecz jakże bogatą w treść księgą. Już nawet bardzo pobieżna jej lektura przynosi nam kilka doniosłych odpowiedzi na nasze pytanie.
fot. flickr.com / amanda tipton
Opowieść o Jonaszu składa się właściwie z trzech wyraźnych literacko i teologicznie scen. Dwie pierwsze przedstawiają naszego bohatera jako samotnego, „wycofanego w siebie” i milczącego człowieka. Jonasz, choć zdaje sobie sprawę z otrzymanego wezwania–posłania, nie podejmuje dialogu z Bogiem, nie oburza się, nie spiera, nie skarży, nie dostrzegamy również u niego znaków radości, prorok nie zanosi też modlitwy o umocnienie, ochronę w mającej realizować się przez jego osobę misji. Zaokrętowuje się na statek zmierzający w całkiem odmiennym kierunku niż Niniwa. Prorok chce uciec od Boga i miejsca, w którym ma głosić nawrócenie. Jego milcząca i obojętna samotność zostaje przerwana przez napotkanych na drodze ludzi. Są nimi marynarze okrętu, na którym płynie, i sami Niniwici. Ludzie ci zdają się bardziej religijni i poddani Bogu niż sam prorok. Są dla niego prawdziwymi przykładami odczytywania woli Bożej.
Trzecia scena ukazuje już proroka sam na sam z Bogiem: prorok modli się, a Bóg objawia swój majestat miłości. Sceny te jasno ukazują nam, że prorok Jonasz jest naprawdę przekonany o woli Boga, który pragnie zbawić wszystkich ludzi, lecz w swojej posłudze będzie zmuszony rozpocząć od słów piętnujących zło, co może sprowadzić na niego nieszczęście — może doświadczyć wykluczenia ze wspólnoty, słownej i fizycznej przemocy, może nawet grozi mu śmierć.
Jako prorok Boga Jedynego zapewne doświadczył już w swoim życiu podobnych sytuacji, wie, ile będzie go kosztować spełnienie tego obowiązku. To wszystko sprawia, że jeszcze przed rozpoczęciem misji czuje jej ogromny ciężar. Jest prawdziwym realistą. Z drugiej jednak strony nie może nie dostrzec, że słowo Boże jest skuteczne mimo jego słabości, słowo to jest zawsze obecne w świecie, silniejsze niż świat i człowiek — tak jak miłość jest silniejsza wobec wszelkiego zła. Siła miłości jest zawsze jednak bezbronnością i zaufaniem, rezygnacją z metod, które na krótszą metę wydają się skuteczniejsze i bardziej komfortowe.
Czytając tę księgę w świetle Nowego Testamentu, trudno zapomnieć o starożytnym chrześcijańskim hymnie z Listu do Filipian sławiącym ufność i oddanie się swojemu Ojcu przez Jezusa Chrystusa: „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi”. Tak sam Bóg uczy nas podejmować z ufnością ryzyko miłości, która może być odrzucona, co jednak wcale nie znaczy, że należy zastąpić ją czystym wyrachowaniem i spokojem za wszelką cenę — także za cenę bycia nazwanym naiwnym i nieprzystosowanym do reguł życia.
Ciemność to znak ufności
Księga proroka Jonasza udziela nam bardzo poważnej lekcji, ofiarując cały system prawidłowych zachowań w przyjacielskim dialogu z Bogiem. Wskazówka pierwsza: nigdy nie uciekać przed trudnym wezwaniem, wyborem, kontaktem. Wysoko postawiona poprzeczka moralna, duchowa — w pierwszym momencie sprowadzająca na nas smutek, strach, zniechęcenie czy nawet złość — jest już znakiem Bożych zamiarów wobec mnie.
fot. flickr.com / amanda tipton
Święty Benedykt w swojej Regule skłania braci do przyjmowania zadań nawet po ludzku „niemożliwych do spełnienia”. W życiu społecznym, wspólnotowym, rodzinnym można oczywiście używać półśrodków uśmierzających chwilowo ból np. wspólnego bycia: nasza nieobecność, zapracowanie, szukanie osób subtelniejszych duchowo niż mój współmałżonek, przełożony, szukanie wspólnot bardziej intelektualnych czy bardziej rozmodlonych, fałszywe przyjaźnie, spektakularna dymisja, obrażanie się lub właśnie — przyjęcie postawy nieprzekupnego, świętego, udręczonego, domowego czy środowiskowego proroka, który zrezygnował z dialogu, uważając, że i tak inni wiedzą, co on o tym wszystkim myśli.
Oczywiście, każdy z nas chce, żeby mu się udało, żeby się spełniło i żeby nie bolało, żeby ludzie się nawrócili, żeby sobie pomogli, ba — modlimy się nawet w bardzo ogólnych intencjach. Sęk jednak w tym, że pożera nas strach przed kompromitacją, uciążliwym budowaniem i sklejaniem wspólnoty, zgodą na ponawiany każdego dnia wybór i podejmowaniem zajęć, które są nudne, a które trzeba porządnie wypełnić. Skoro wybrałem inny niż ten otaczający mnie świat, skoro żyję już poza tym konkretnym czasem, adorując Boga tak bardzo podobnego do mnie — nie mogę bezpiecznie odszyfrować sygnałów miłości napływających do mnie z Bożego serca.
Nie wszystko jest przecież stracone! Wciąż przecież spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy nas zawstydzają, ludzi, którzy są cichymi przykładami zaufania Bogu. Ludzi, którzy — choć tacy sami jak my lub może nawet bardziej jeszcze ubodzy — starają się żyć daną im przez Boga chwilą, nie czekając na chwile pełnej jasności, chwile ostatecznego zwycięstwa czy chwile zbierania zasłużonych plonów, czy chwile rzeczywistego i godnego mnie posłannictwa.
Mocno żyje w nas również przekonanie, że odczytanie Bożych pragnień zakłada solidne przygotowanie teologiczne, moralne i duchowe. Niektórzy nawet przechodzą specjalne szkolenia na odwagę, śmiałość głoszenia Ewangelii czy bycie luźnym w kontakcie z niewierzącymi. Nie zaniedbujmy oczywiście sposobności, które mogą nam pomóc w życiu wiary, ale nie ulegajmy złudzeniu, że bycie wiecznym studentem Pana Boga zwolni nas z trudnych wyborów, a prowadzący sesje, kursy, szkoły dostarczą nam niezawodnych metod zmniejszających ryzyko i ból wyjścia z miłością ku drugiemu człowiekowi. To, czego mamy się nauczyć i spróbować praktykować już dziś, to nie pełne żalu, pretensji, płaczliwości usprawiedliwienia, że jesteśmy złym, niegodnym, słabo przygotowanym Bożym narzędziem, które więcej w świecie zepsuje, niż naprawi; to nie przerażenie ogromem wezwań i żądań wobec świata, który w złu leży, czy też cynizm postawy czekającej aż zło zmęczy się i wypali samo lub przyjadą inni i zrobią za nas, ale właśnie pierwsze i mocne przyłożenie ręki do pługa. Nasz gest nie będzie Bogu obojętny — w krótkim czasie da nam poznać, że mimo naszych słabości i biedy Jego słowo współdziała z nami, poprzedza nas i dokonuje prawdziwych cudów.
Przemienność światła i ciemności w kontakcie z Bogiem jest czymś głęboko wpisanym w ten dialog. Poczucie Jego obecności i brak tego poczucia są nam wszystkim doskonale znane. Ciemności jednak nie oznaczają, że Bóg jest nieobecny. Ciemności są znakiem Jego ufności pokładanej w nas. To one pozwalają nam całkowicie bezinteresownie złączyć się z Nim. Kiedy ex post dokonujemy relektury tego bolesnego stanu, objawiają się nam owoce tego czasu — są nimi: prostota, która jest umiejętnością sięgania do istoty rzeczy i wyboru spraw pierwszorzędnych w danej chwili, pogodne usposobienie w obcowaniu z samym sobą i innymi, które można nazwać również cierpliwością, przekonanie o potrzebie właśnie takiego stanu w drodze ku Bożej miłości — bo jakże inaczej usunąć z naszego serca butę, złą dumę i samowystarczalność?
Jak przyjąć tę dobrą nowinę, że potrzebujemy pomocy z zewnątrz, z góry i że straszniejsze od Bożej ciemności są przecież ciemności grzechu? Jak inaczej nauczyć się bezinteresownej miłości, cichego trwania przy boku Boga, który przecież posyła nam swojego Ducha w każdym czasie i do każdego miejsca?! Jak inaczej wyzbyć się naszej duchowej zachłanności i postawy, że wszystko mi się należy, łącznie z Bogiem spełniającym skrupulatnie moje dezyderaty i plany? Jak nauczyć się dziękczynienia, które nie będzie tylko zakamuflowanym poklepywaniem Boga po plecach: „Dobrze uczyniłeś, właśnie na coś takiego czekałem, jesteś cudowny, zawsze mogę na Ciebie liczyć”.
Jonasz w brzuchu ryby wyśpiewuje dziękczynienie Panu, w ciemnościach właśnie dostrzega nieustającą Bożą wierność. To ona jest rękojmią naszej ufności. Czy nie powtarzamy w akcie ufności: „Ufam Tobie, boś Ty wierny, wszechmocny i miłosierny…”? Właśnie w ciemnościach Bóg zawróci nas w naszą przeszłość i jak nigdy zajaśnieją w niej momenty, kiedy ocalał nas mocnym ramieniem i wyprowadzał z ucisku. Kiedy umieramy, już wtedy szykuje się nasze zmartwychwstanie, zawsze po nocy następuje dzień. Taka jest właśnie miłość.
fot. flickr.com / amanda tipton
Moja kultura, obca kultura
Trzeba nam też wiedzieć, że miłość Boża, miłość objawiająca się w Jego woli ma w sobie smak nowego wina. Kto spróbował wina starego, nie chce oczywiście nowego, bo stare jest lepsze. Stare wino to są obszary oswojone, znajome, bezpieczne. Są nimi: nasza kultura (a w niej np. przyjazne, otwierające na tajemnice symbole, utrwalone piękno i kategorie piękna, z którymi moje wewnętrzne poczucie piękna może się utożsamić), środowisko (ludzie kojarzący mnie z pewnym dorobkiem, żywiący do mnie szacunek), przyjaciele (rozumiemy się bez słów), znajomi (ich umiejętności, społeczna pozycja, wiadomości, które mają, pozwalają uniknąć mi wielu niedogodności), wspólnota (np. bardzo nam odpowiada, że jesteśmy starszymi wspólnoty, jej współzałożycielami, dla których wszystko jest jasne), zajęcie (np. bezpieczne nawracanie już nawróconych) etc., etc.
Jakże często zapominamy, że wezwanie Boga „Chcę Ciebie!” skierowane jest do wszystkich ludzi, niezależnie od kontynentu i koloru skóry. Nie ma miejsc bardziej i mniej uprzywilejowanych, jeśli chodzi o Jego obecność, miłość i związane z nimi wezwanie do przebaczenia i pojednania. Miłość Boża zaprasza nas do odważnego spotkania z innymi kulturami, przekonaniami i wierzeniami, wielu z nas być może podejmie Boże zaproszenie do porzucenia swojej ojczyzny, by odnaleźć tę nową ziemię z wyboru, nauczyć się nowego postrzegania ludzi, wprowadzić do krwiobiegu walory zapomniane lub porzucone we własnej kulturze, przezwyciężyć ciążącą własną kulturową arogancję i pychę — tak aby w prawdzie zdobyć się na jasną ocenę swojej własnej i obcej kultury, w których być może pozostały jeszcze miejsca do zewangelizowania.
To spotkanie kultur, ludzkiej odmienności zawsze jest owocne, gdyż każe nam porzucić strach, który jest źródłem wojen, wyobrażenia na temat drugiego i poczucie, że Bóg jest tylko dla mnie. Przecięcie się w nas kultur pozwala też uwypuklić te ukryte dotąd walory naszych dziedzictw, które uczynią Ewangelię jeszcze bardziej czytelną i dostępną. To bardzo trudne zadanie stać się „bratem uniwersalnym”, nie bać się wygnania i zanieść jedyne pragnienie Boga „Chcę Ciebie!” aż na krańce świata.
Historia proroka Jonasza zaprasza do dzielenia się otrzymanym od Boga bogactwem. Takie jest pragnienie Jego miłości: dzielić się z innymi nawet naszym ubóstwem, niewystarczającymi środkami i bezbronnością — bo jeśli pozostaniemy tylko dla siebie w złudnym spokoju rozbitego na Taborze namiotu, czeka nas los ziarna, które nie zostało wsiane w ziemię, nie przeszło przez owocny ból obumierania — ostatecznie zostało samo. Spróbujmy pomóc innym odpowiedzieć na jedyne pragnienie Boga „Chcę Ciebie!”, gdyż inaczej życie naszej wspólnoty, Kościoła może stać się najzwyczajniej jałowe.
Tekst ukazał się w miesięczniku “W drodze”, nr 3 (367) 2004
fot. flickr.com / amanda tipton