Dominik, głęboko poruszony, patrzył w papieskie oczy, które zdawały się mówić: „Żądasz zbyt wiele. Zbyt szybko”.
Rzym. 22 grudnia 1216 roku. W czwartek spadł pierwszy śnieg. Słońce z trudem przedzierało się przez grube witraże w oknach pałacu laterańskiego. Czerwono-niebieska poświata wydobywała z półcienia zarys postaci starego człowieka. Był to wybrany niespełna dwa miesiące wcześniej papież Honoriusz III.
Otulony w grube niedźwiedzie futra (prezent od biskupa Wincentego z dalekiej ecclesia cracoviensis), w dłoniach trzymał rozwiniętą, zapisaną z niezwykłą i uroczystą starannością, kartę pergaminu. Papież wczytywał się w nią bardzo uważnie. Wreszcie skończył. – „Tak, niech tak zostanie” – powiedział dość głośno, tak jakby on sam oczekiwał papieskiego potwierdzenia własnej decyzji.
Stojący obok pracownik papieskiego skryptorium odetchnął z ulgą. Pokaźne grono czcigodnych obserwatorów zafalowało, dostojnie poprawiło swoje zimowe płaszcze i liczne złote pierścienie na kardynalskich palcach.
Jeden z obecnych, kardynał Hugolino, nachylił się w kierunku notariusza, przyszłego biskupa Modeny, Wilhelma i wymienił z nim kilka krótkich uwag. Na ich twarzach widać było wyraźny smutek i rezygnację. Oni już coś wiedzieli. Do uszu Honoriusza III dobiegły tylko ostatnie słowa ich rozmowy – „[…] trzeba będzie wyjaśnić to raz jeszcze”.
Papież przez moment się zawahał, ale poprosił o pióro, umoczył je w czarnym atramencie i ostrożnie, drżącą ręką, postawił w odpowiednim miejscu mały równoramienny krzyżyk. Podobnie postąpiło osiemnastu zgromadzonych w papieskiej komnacie kardynałów. Jeszcze tylko podpisy notariuszy i dokument na powrót trafił w ręce Honoriusza III.
Ten spojrzał znacząco na wyróżniającego się w tłumie purpuratów i najwyższych stopniem kurialistów kastylijskiego kanonika, ubranego w czarny wełniany płaszcz i prostą biała tunikę przepasaną skórzanym pasem, właściwym raczej zakonom rycerskim niż kanonikom. Honoriusz znał go dobrze – był to Dominik. Zapraszającym gestem dał znać, by Dominik zbliżył się do niego. Ten podszedł i ukląkł blisko papieża – tak blisko, że poczuł wręcz fizyczne ciepło bijące od jego postaci.
A może były to po prostu emocje? Papież – ku zdumieniu wicekanclerza papieskiego – pochylił się nad pergaminem i zaczął czytać osobiście, robiąc po każdym słowie charakterystyczne krótkie przerwy: – „Tym, którzy wybierają życie zakonne, Stolica Apostolska zwykła udzielać wsparcia […]”.
Dominik słuchał i widać było, że próbuje zapamiętać każde słowo. Powoli dochodziło do niego, że w te czwartkowe jedenaste kalendy stycznia rzeczywiście umiera jako kanonik, syn kapituły w dalekiej Osmie. Rozpoczyna nowy etap życia i rodzi się jako ojciec dla dzieła, którego nie pojmuje do końca i którego losów nie jest w stanie przewidzieć.
Pierwszy fundament został położony: stoi dom macierzysty u św. Romana w Tuluzie, jest grupa zapaleńców, którzy czytają Regułę św. Augustyna i żyją według zwyczajów premonstratensów, i teraz jeszcze to uroczyste potwierdzenie ze strony papieża. Bogu niech będą dzięki!
Wciąż jednak brakuje jeszcze jednego, o czym marzył, pragnął i śnił, a w czym wspierali go zmarły papież Innocenty III oraz tak drodzy przyjaciele: kardynał Hugolino, biskup tuluski Fulko i notariusz Wilhelm. Może zaraz padną te słowa, może w tym momencie… Głos Honoriusza wyraźnie nabierał coraz bardziej uroczystego brzmienia, gdy nagle Dominik usłyszał: „[…] by znaleźli zapłatę wiecznego pokoju. Amen. Amen. Amen”. Honoriusz skończył. To naprawdę koniec.
Dominik, głęboko poruszony, patrzył w papieskie oczy, które zdawały się mówić: „Żądasz zbyt wiele. Zbyt szybko. Na razie niech tak zostanie. Tak, niech tak zostanie”. Wstał, pocałował papieski anulus piscatoris i przyjął znak pokoju najpierw od samego papieża, a później od kolejnych osiemnastu kardynałów. Kardynał Hugolino, przytulając go bratersko, wyszeptał: „Pokój z tobą, ojcze Dominiku. To dopiero początek. Początek”.
Około południa Dominik opuścił laterańskie mury i udał się w kierunku ulubionej bazyliki św. Sabiny. Wystarczająco długi spacer, by przemyśleć kilka spraw i zwyczajnie się pomodlić. Cały czas trzymał rękę na bocznej kieszeni tuniki, gdzie znajdował się jego największy skarb. Słowa modlitwy łączyły się i przenikały mimowolnie z pierwszymi słowami papieskiej przemowy – „Religiosam vitam eligentibus”. Szczęście mieszało się co prawda z poczuciem pewnego niedosytu, ale najwidoczniej – jak sobie tłumaczył – potrzeba czasu.
Pierwszy śnieg nie zdążył jeszcze związać się z rzymską ziemią i tylko białym cieniem, delikatnie przykrywał wille i dachy starożytnych kościołów. Świat jednak był inny, zupełnie inny niż dotychczas.
Narodzili się dominikanie.