Ojca Cyryla Markiewicza OP wspomnienia z życia zakonnego z lat 1893-1947.
Tabaka na medytacji
Klasztor, zwłaszcza nowicjat, przedstawiał się bardzo ubogo – nie było elektryczności, ani wodociągów, chodziliśmy z dzbankami do studni, oddalonej o kawałek; na korytarzach klasztornych jak i na nowicjacie nie było posadzki, tylko cegła. Sypialiśmy na twardych siennikach, na prześcieradle wełnianym, poduszki były ze sieczki.
Budził nas jeden z nowicjuszów przed godz. 5-tą, pukając silnie do drzwi i mówiąc: „Benedicamus Domino”. Ten sam brat chodził na główny korytarz budzić ojców, przy tym kto był do tego ochotny, udawało się nieraz wpaść do celi ojca i nabrać w grube palce tabaki, która później w czasie medytacji krążyła od nosa do nosa nowicjuszy.
Na wzór niemiecki
Wikt w klasztorze był skromny ale wystarczający. Cały Adwent i cały Wielki Post nie było mięsa na stole, tylko wyjątkowo dla chorych. Za to, na wzór niemiecki, każdy z nas dostawał szklankę piwa lub trochę wina.
Kielich koniaku i potrawka z ryżem
Raz pamiętam, panowała na całym nowicjacie hiszpanka, dzisiejsza grypa. Mieliśmy pociesznego lekarza, który zyskał sobie wielką sympatię u ojca wikariusza generalnego i u ojca magistra, mówili sobie przez „ty”, wcale nie przebierając w słowach.
Klerycy jak to zwykle bywa, jedni prawdziwie chorowali, a drudzy wypoczywali, a on poczciwina zrozumiał czego to bracia klerycy sobie życzyli, wystarał się u ojca wikariusza o ogólną dyspensę, tak że nawet w piątek podawano nam potrawkę z ryżem, a przy tym, ku zgorszeniu wielkiemu magistra obserwanta, zarządził, aby każdy kleryk dla wzmocnienia dostawał kielich koniaku przed obiadem.
Nie pomogły protesty magistra, rozkaz jego musiał być wykonanym. Piętnastu braci leżało, a trzech nas na całe drugie piętro – szliśmy od celi do celi z wazami i półmiskami.
Jęki ofiary
Poważną postacią i niezwykłą tuszą odznaczał się brat Sebastian. Piastował on urząd organisty i dyrygenta chóru i orkiestry. Wywiązywał się on wcale dobrze ze swego zadania. Lud się garnął z daleka, gdy usłyszał z wieży hejnały, a w kościele piękną muzykę.
Dla nas kleryków był postrachem, nie ze złego obejścia z nami, ale z obowiązku, który mu zlecono, golenia głów naszych. W owych czasach nie znano jeszcze maszynek do strzyżenia, ale po prostu brał brat Sebastian głowę kleryka pod pachę, a potem brzytwę wcale nie pierwszej jakości, skalpował co się dało, nie zważając na jęki biednej ofiary.
Słonina w habicie
Od O. Piusa Mrozickiego wiele rzeczy dowiedziałem się o życiu dawnych Dominikanów. Jak oto wyglądało życie dominikańskie przed stu lub więcej laty, które on przeżywał jako młody zakonnik. Nie było jeszcze tedy obserwancji, zakonnicy prowadzili życie prywatne.
Oto jak mniej więcej wyglądało z jego opowiadania. Gdy wstąpił do zakonu, jako kandydat do klasztoru krakowskiego, zaproszono go do stołu w porze obiadowej, podano zupę ale nie było łyżki. On czeka chwilę, gdy nadszedł brat i zobaczyło go nie jedzącego zapytał: nie przyniósł pan łyżki swojej, dzisiaj panu ją pożyczę, a na jutro niech się pan postara o swoją.
Klerycy spali w celach w zimie bez pieców, marzli tak dalece, że woda w miednicy zamarzała. Kto przyniósł ze świata trochę groszy, to jakoś dawał sobie radę, inni prali ojcom habity i zarabiali sobie na lepsze życie. A że czasem głód zaglądał za furtę nowicjacką, to świadczy, że klerycy szukali pretekstu, aby dostać się do spiżarni klasztornej. Tam razu pewnego zobaczyli połć słoniny, rada w radę, gdy nikt w tej chwili ich nie widział, znalazła się nagle w nowicjacie.
Ale tu znowu kłopot co robić, gdy przyjdzie rewizja, brat Mateusz, szafarz, nie da za wygraną. Uradzono wtedy, aby ubrać słoninkę w habit i zamknąć ją w pewnej ubikacji. Nadchodzi brat szafarz poirytowany, przeszukuje wszystkie cele, zachodzi nawet w to pewne miejsce, ale widzi tam tylko siedzącego zakonnika i odchodzi gniewny z nowicjatu, nie znalazłszy corpus delicti. Klerycy natomiast zacierali ręce i gdy noc zaległa zabierali się do uczty – w paru dniach już nie było śladu po niej, gdyż żołądki kleryków były wygłodzone i przepaściste.
Tużurek i białe pantalony
Ojcom na ogół dobrze się powodziło, zależało to od dochodów, jakie otrzymywali za funkcje kościelne, lub od rodziny. Były to czasy józefińskie, kiedy to nie można było mieć łączności z Rzymem, klasztory zależały od biskupa diecezjalnego, który musiał znowu w wielu wypadkach uzależniać się od rządu. Dlatego też i życie duchowne w klasztorach zamierało i klasztory tak przerzedzone przez powstania świeciły pustkami.
Nic dziwnego, że na ulicach i Plantach widywano nieraz Dominikanina, który zamiast habitu miał pantalony białe sukienne, przy tym wcięty tużurek do kolan długi, na głowie biały do koloru cylinder, z laską w ręku.
Ale to były czasy przejściowe. Gdy tylko zajaśniała jaka taka swoboda religijna, wnet zjawia się najpierw w Krakowie, a później i w prowincji Ojciec Jandel, generał zakonu, raz po razu i zaprowadza reformę zakonną, a resztę dokonała opieka Matki Najświętszej i św. Jacka.
Fragmenty wspomnień Cyryla Markiewicza OP wybrał i opracował o. Marek Rojszyk. Za tydzień część II