Leniwy umie wykrzesać sporo energii, żeby odwrócić uwagę od siebie i wytykanych mu braków. Potrafi delikatnie podważyć i obśmiać gorliwość pilniejszych.
Najgorzej jest być samym w domu
I nudzić się tak potwornie
Przeczytać wszystkie książki
Obejrzeć wszystkie filmy po dwa razy
Nastawiać w kółko pranie
Podlewać wszystkie kwiatki
Tym sztucznym też się kilka kropel dostanie
A nuż coś z nich wyrośnie
(Zespół Pustki „Nuda”)
Dorastaliśmy w jego bliskości. Dydaktyczna lektura pouczała, że takich zachowań kategorycznie należy unikać. Uśmiechaliśmy się pobłażliwie, słuchając katalogu uczynków bohatera Brzechwy, jego uporu w wyliczaniu listy zapychaczy wolnego czasu, gotowi pospiesznie przytaknąć, że to wszystko, o czym mówi, naprawdę nazywa się „nic”!
Potem byliśmy nieco starsi i śmialiśmy się z lekko upiornego śpiewu Barbary Krafftówny w Kabarecie Starszych Panów o tym, do czego zdolni są „milusińscy” w czasie deszczu. A niektórzy z pewnością otarli się o jeden z popisowych występów kabaretu „Potem”, gdy podczas słów piosenki „nudno mi, żebym choć lalę miała, zaraz bym coś jej amputowała” pod pianistą łamało się, wyginane z nudów na wszystkie strony, krzesło.
Po latach te niewinnie brzmiące fragmenty układają się w nasz własny scenariusz przedstawienia, w którym jesteśmy reżyserami, choreografami, ale i aktorami w jednym. Lecz teraz już na bardzo poważnie szukamy recepty na poradzenie sobie z „nicnierobieniem”, znalezienie równowagi między odpoczynkiem a wymaganiem, złotego środka między poczuciem duchowego zdegustowania a życiowym spełnieniem.
Nasze codzienne doświadczenie podpowiada, że jesteśmy mistrzami tłumaczeń i potrafimy na własny użytek diagnozować siebie, że nie zrobiliśmy czegoś, bo nie było to takie ważne, nie przygotowaliśmy się do egzaminu, ale przecież coś w końcu wiemy na poziomie ogólnym, a poza tym inni robią tak samo, a nawet pod pewnymi względami są znacznie gorsi. W efekcie tworzymy listę naszych małych aktywności, przykrojoną do bardzo prostych i bardzo małych potrzeb własnych, co, o zgrozo, coraz bardziej przypomina samousprawiedliwianie bohatera z dziecięcych lat.
Scenariusz klasyczny
W kanonicznych już dziełach Ewagriusza z Pontu – poświęconych analizie „Ośmiu duchów zła” i analizie „Wad, które przeciwne są cnotom” – lenistwo zamyka się w znanej definicji acedii, czyli stanu osłabienia duszy, rozumianego jako zniechęcenie, zmęczenie, znużenie i obojętność.
To więcej niż mieści się w łacińskim odpowiedniku pigritia. Ewagriusz mówi o stanie, który jest „demonem południa”, opanowującym duszę mnicha „od około godziny czwartej i oblega jego duszę do godziny ósmej”, powodując, że nagle rytm dnia zaczyna sunąć w zwolnionym tempie, a wydarzenia wokół dzieją się jakby „za szybą”.
Dalej następuje opis zachowania dotkniętego chorobą, którego wzrok skierowany jest na okno, przez które lustruje sytuację wokół celi i bada położenie słońca, a „dzień tak mu się dłuży, jakoby miał pięćdziesiąt godzin”, co skutkuje utratą świeżości w podejściu do życia, przykrojeniem swoich „małych nadziei” do wąskich horyzontów codzienności i zepchnięciem myślenia na z góry określone pozycje, że oto już nic ważnego się nie wydarzy, a jego własne bezproduktywne życie nikomu nie służy.
W tym miejscu przekornie wstawmy myśl przeciwną; jako dzieciom wieku psychologii szybko przychodzi nam do głowy uwaga, że to delikatna przesada z tym „demonem południa”. Wszak istnieje codzienna krzywa psychologiczna, wedle której większość populacji między godziną pierwszą a drugą po południu odczuwa zwiększone zmęczenie. Co więcej, jakiekolwiek próby analogii, które też z podstaw psychologii znamy, łączące stan acedii z „południem życia”, to nic innego jak dobrze zdiagnozowany kryzys wieku średniego.
Szybko jednak zauważymy, że kolejne próby bliższego scharakteryzowania lenistwa nie opisują stanu fizycznego lub psychicznego zmęczenia (co dla człowieka jest stanem naturalnym), choć takie wrażenie mogą czasem sprawiać. Bo na naturalne zmęczenie lekarstwem staje się odpoczynek, ewentualnie zmiana stylu życia, a lenistwo to jednak sfera ducha, gdzie pokuta i samodyscyplina są środkami właściwymi do jego zwalczania.
Uczeń Ewagriusza, Ludwik z Pontu, rozwijając myśl swojego nauczyciela, mówił o lenistwie duchowym, wyliczając skrupulatnie jego objawy. Był to więc w pierwszej kolejności przesadny strach przed przeszkodami, które można napotkać w realizacji marzeń i planów.
To nasz dobrze znany „słomiany zapał”, uparte trwanie w pomysłach, które pozostają w sferze wirtualnej, nigdy nie ocierając się o realność życia. Ktoś chciałby zeszczupleć, ktoś poprawić swoją sylwetkę, a inny nauczyć się nowego języka, ale suma małych-wielkich decyzji wzajemnie się warunkujących stanowi skuteczną barierę rozwoju, zatrzymując nas na roztrząsaniu po wielekroć wątpliwości „a co by było, gdyby…”.
Tak więc najpierw mu się chce: studiuje, ma pewne pomysły, chciałby coś zrobić, czegoś dokonać, ku czemuś zmierzać, oddaje się jakiejś pracy umysłowej czy społecznej, może nawet angażuje się w ruchy polityczne, jest człowiekiem idei. Ale gdy osacza go „południowy demon”, męczy się i już nic mu się nie chce, i wszystko go nuży.
Kolejny objaw to brak panowania nad zmysłami, ich wyzwolenie, niezdrowa ciekawość, nieustanne szukanie przyjemności i rozrywki, używanie wszystkiego w nadmiarze. Nie powinno to dziwić, wszak acedia znana jest także w literaturze duchowej pod nazwą pokusy „bez miary”, która potrafi pogrążyć człowieka w tym, co niskie, ale co nazwalibyśmy odwetem na życiu, za bycie niekochanym i niezauważonym.
Awersja do wszystkiego co wymaga trudu, niestałość w podjętych działaniach, przenika szybko w sferę duszy i skutkuje delikatną korekcją w sposobie zachowywania przykazań, porządków lub reguł, co na nasz własny użytek moglibyśmy streścić w postawie definiującej się jako „bycie dobrym człowiekiem”.
Sęk w tym, że owo bycie dobrym, to często forma przetrwalnikowa życia, która nic od nikogo nie chce, ale i sama niewiele się wychyla na zewnątrz, by nie zburzyć kruchego status quo w sobie. I jeszcze dodajmy pewien duchowy minimalizm, bo „jakoś się modlę”, choć oczy zasnute są mgłą nostalgii za Bogiem i pragnieniem bycia z Nim w bliskości, to serce jest dobrze zaszpuntowane i nawet nie myśli o nawróceniu. Tu także pozorny paradoks: leniwy pieczołowicie będzie szukać nowych wrażeń duchowych, nowych kierowników i nowych wspólnot, bo trawiony jest wielkim łakomstwem. W tym miejscu dotykamy drugiej strony medalu.
Scenariusz aktywny
Jak zauważa Ludwik z Pontu, lenistwo potrafi być zapobiegliwe w utrzymaniu stanu swojego posiadania. Leniwy umie wykrzesać sporo energii, żeby odwrócić uwagę od siebie i wytykanych mu braków. Potrafi delikatnie podważyć i obśmiać gorliwość pilniejszych, wykpić ich zapobiegliwość, zrzucić winę na innych i poustawiać rzeczywistość we właściwych przegródkach. Z łatwością znajduje wytłumaczenie dla swojego nieróbstwa, w myśl zasady „porządek jest dla głupców, inteligentny zapanuje nad chaosem”. Bywa zdystansowany, bo trzeba zachować umiar we wszystkim.
Jednocześnie lubi mówić i słuchać samego siebie, zatracać się w dyskusjach, w których obroni nawet najdziwniejsze stanowiska za pomocą najbardziej nawet egzotycznych argumentów. Dotknięty acedią nosi w sobie jakąś nienawiść do tego, co jest, a pożąda tego, czego nie ma. Ale ponieważ to, czego nie ma, jest trudne i wymaga wysiłku, człowiek odkłada cały swój wysiłek, i to ciągnie go nieprawdopodobnie w dół.
Znów posłużmy się wywodem Ewagriusza, który dodaje, że ten, komu nic się nie chce, dopuszcza do tego, że jego życie jest połączeniem „senności, gnuśności z nieustannym zabieganiem”. To ma swój korzeń w wewnętrznej pustce.
Ponieważ nie umiemy sobie z nią poradzić, owocuje ona nieustanną czynnością, niemożnością usiedzenia w jednym miejscu. Tak. Nasze lenistwo ma swoją odmianę, wyrażającą się w aktywności bezmyślnej. Jej przejawem może być właśnie nadmiar zajęć, wielka potrzeba rozmawiania z ludźmi, nieustanne telefonowanie, polowanie na nowości, częste wizyty, ale i bezcelowe włóczenie się po Internecie, jako wyraz ucieczki od siebie, względnie innych nieprzyjemnych obowiązków.
Za tymi symptomami stoi brak aktywnego poszukiwania woli Bożej – owego zastanawiania się nad tym, co robię, jak, dlaczego i po co? Także niechęć do organizowania sobie czasu według rzeczywistych priorytetów, wszelkiego rodzaju niezdyscyplinowanie, obawa przed zatrzymaniem się, wyciszeniem i wsłuchaniem w Boga i ludzi wokół siebie.
Jak zauważył Ewagriusz, dotknięty acedią mnich staje się nonszalancki, szuka okazji, żeby zademonstrować swoją wyższość. Ale to tylko pozory. Choć nosi w sobie poczucie braku sensu, to jednocześnie przykłada stosowną miarę do wielu zabiegów i starań. „Liczy kartki i ustala liczbę rozdziałów, gani pismo i zdobienie. Bada dokładnie końcówki wypowiedzi. Wreszcie zamyka księgę, kładzie pod głowę i wpada w sen niezbyt głęboki, ponieważ głód w końcu budzi jego duszę i ulega ona swoim własnym troskom”.
Znamienny jest dla Ewagriusza ów sen w opisie stanu. To ważna cecha lenistwa dusząca w zarodku wszystkie nasze możliwości: „senność zbyt wcześnie przychodząca”, niepozwalająca nam, byśmy się stali „kimś”, i to zarówno w wymiarze czysto ludzkim, jak i duchowym. A sen wydaje się na wyciągnięcie ręki, jak lekarstwo na ucieczkę od rzeczywistości.
Dodajmy za współczesnym autorem, ten sen może na nas spaść, szybko i niezauważalnie, byśmy żyli jak w kokonie zamknięci i osaczeni misterną siecią wyłącznie naszych pomysłów.
Scenariusz ratunkowy
Podsumujmy: dziwaczne zachowanie, niezdecydowanie, gadulstwo, chęć zmiany dotychczasowego miejsca w życiu, krok w przód i dwa w tył w opuszczaniu domu niewoli, brak stałości, niekonsekwencja w działaniu, składają się na Ewagriuszowe „rozchwianie ciała i ducha”. Skoro więc stan rozkładu ducha potrafi być tak rozległy, to za Czechowem zapytajmy: „Co robić?” tak, by na nowo przywrócić moc integracyjną naszej duszy?
Oddajmy raz jeszcze głos Ewagriuszowi, który podpowiada, że acedię leczy się wytrwałością i czynieniem wszystkiego z wielkim staraniem. Ta wytrwałość jest czymś na kształt rezygnacji z przesadnej refleksji nad życiem, co nie jest równoznaczne z przyzwoleniem na bezmyślność. Wręcz przeciwnie, to raczej zachęta do życia.
„Siedziałem na rozgrzanym kamieniu, patrzyłem w niebo głaskany gorącym wiatrem. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie” – pisał Bobkowski. I aż zgrzyta po zębach szukającym wykwintnej mistyki.
Ale dobrze wiemy, że życia nie da się do końca opowiedzieć, bardziej trzeba nim żyć, a na początku trzeba je przede wszystkim zwyczajnie zobaczyć, bez niepotrzebnej analizy moralno-duchowo-psychologicznej. Mieć odwagę pójścia w kierunku odłożenia interpretacji, odwagę drobnej życzliwości wobec tego, co się dzieje z nami, w nas, do czego jesteśmy zmuszeni, zaproszeni, co możemy odrzucić i wybrać.
Nasze spojrzenie na życie powinno nas skierować w te rejony myślenia, gdzie zdamy sobie sprawę, że choć jestem jednym z kilku miliardów, to moje życie znaczy nie więcej, ale też nie mniej niż życie każdego z innych ludzi. Choć jestem kruchy i podatny na zranienia i mogę odejść z tego świata gwałtownie, ale życie toczyć się będzie dalej.
Powtarzamy za Françoise Sagan „Bonjour tristesse” („Witaj, smutku”), ale z drugiej strony, czy trzeba „coś zrobić” z tym smutkiem, bo jestem chrześcijaninem, bo smutek to przecież inna wizja śmierci? Nie, nie trzeba nic z nim robić, on jest i dobrze, że jest, jest naszą częścią, jest w jakimś sensie także piękny, potrzebny.
Powyższe dobrze współgra z wezwaniem do porzucenia naszych ofensywnych działań na rzecz przetrzymania lenistwa, złożenia broni, choćby nawet inni mieli powiedzieć – „a nie mówiliśmy”. Bo to nie skrupulatna troska o siebie, ale właśnie tracenie zimna, współczucie z własną duszą, w której zachowała się niewielka cząstka dobra, i choć kusi nas, żeby pogardliwie wypinać wargi, bo to bardzo mało jak na nasze ambicje, to nad tym okruchem trzeba się pochylić i nie uciekać, choć sen i narkotyczna praca zdają się jedynym lekarstwem i coś nas wyrywa nieustannie do przodu, to właśnie dlatego zostać, bo nikt nas nie goni.
Dodać do tego trzeba naszą prostą, ale płynącą z serca modlitwę bezradności: „Panie, Ty wszystko wiesz i znasz moje serce, chciałem Ci tyle dać, ale teraz wiem, że tamto to było puste i potrzebuje Twojego miłosierdzia”. Ta modlitwa zaprawiona łzami, powie Ewagriusz, „niech podzieli naszą duszę na dwie części: pocieszającą i pocieszaną”, co pozwoli nam podnieść wzrok także na środowisko, w którym żyjemy. Twarze może podobnie śmieszne i tragiczne, jak nasza, zmęczone i wypoczęte, podobnie zatwardziałe, ale i podobnie proszące o miłosierdzie. Wobec nich mamy okazać naszą miłość, określić się za pomocą drobnych prostych odruchów.
W końcu one pomogą nam umrzeć w Chrystusie. A On sam wykorzysta najbardziej śmieszne elementy naszego życia, żeby obumieranie było prawdziwe, by przyniosło wielki plon.
Tekst ukazał się w miesięczniku „W drodze” 3/2010. Tytuł pochodzi od redakcji Dominikanie.pl.