Najbardziej podstawowym prawem obcowania ze słowem Bożym jest wytrwałość. Między mną a Nim ma zaistnieć owocny związek przyjaźni, a ta zawsze potrzebuje czasu i pielęgnacji.
fot. flickr.com / amanda tipton
Któż z nas chociaż raz w życiu nie pragnął spotkać Jezusa i wdać się z Nim w rozmowę? Jakże czasami zazdrościmy św. Andrzejowi tego radosnego okrzyku: „Znaleźliśmy Mesjasza”, jakże chcielibyśmy się znaleźć pośród tajemniczej grupy Greków, o których mówi Ewangelia według św. Jana i którzy „chcieli widzieć Jezusa”.
Nie sądzę, by nasze pragnienie powodowane było tylko ludzką ciekawością, głodem sensacji. Pragnieniem tym kieruje inny głód, głód odpowiedzi na pytanie o sens naszego życia, potrzeba znalezienia stosownych środków, aby tego życia nie zmarnować. Pragnienie to się nie wyczerpuje w tak ważnych pytaniach. Odczuwamy przecież w sobie tajemnicze przyciąganie osoby Jezusa, pragniemy w Jego obecności wyrazić naszą miłość do Niego.
Czy jesteś wolny i prawdziwy
Jednak z dużą dozą pewności można powiedzieć, że w początkach naszej duchowej drogi szukamy Jezusa nade wszystko ze względu na pytania, które pragniemy Mu zadać. Często zagubieni w codzienności, przytłoczeni problemami, niepewni swoich wyborów, skrzywdzeni, ale i zło czyniący — poszukujemy Mistrza: kochającego, doświadczonego i mądrego, który jak nikt inny zna naszą ludzką naturę, nasze oczekiwania, pragnienia, z których najważniejszym, lecz i często skrywanym nawet przed sobą samym, jest pragnienie kochania i bycia kochanym.
Pytania te można ułożyć w pewnej hierarchii — od najbardziej podstawowego: „Co mam czynić?”, przez pytanie: „Co mam czynić, aby zdobyć życie?”, aż do pytania rzeczywiście ostatecznego, wyrażającego pragnienie stałego przebywania w obecności Chrystusa: „Co mam czynić, aby zdobyć życie wieczne?”.
To prawda — istniejemy, lecz niekiedy unosi nas prąd okoliczności, przyzwyczajeń, mód, rządzi nami strach i niezdecydowanie, poddajemy się różnym obsesjom i tkwimy w świecie najbardziej fantastycznych marzeń; często odnosimy wrażenie, że ktoś lub coś decyduje za nas, niemożliwe staje się dla nas ustalenie kierunku w życiu. Uciekamy więc w tanią rozrywkę, próbujemy zagłuszyć bezsens tak prowadzonego życia pożerającą siły nadaktywnością lub biernością, która „nie chce chcieć”. Bierzemy leki, szukamy porady psychologa, czas dzielimy na okresy od depresji do depresji.
Przeczuwamy jednak w sobie — i to może stać się przyczyną naszego twórczego niepokoju — pulsujące centrum przepełnione niewykorzystaną wolnością, które domaga się od nas jasnej odpowiedzi. Czy naprawdę jesteś podobny do siebie? Czy jesteś wolny i prawdziwy? Dlaczego porzuciłeś na swojej drodze szczęście — trudne i wymagające — lecz możliwe przecież do osiągnięcia? To prawda, można zagłuszyć te delikatne sygnały, lecz można także z uwagą je przyjąć i w chwili ciszy rozważyć. Są to dźwięki naszego zaniedbanego i rzuconego na boczny tor życia. Nie wszystko jest stracone.
Głód większego szczęścia
Jeśli nawet odzyskamy sens życia, zaangażujemy się w pomoc innym, przebaczymy wrogom, poprosimy o przebaczenie skrzywdzonych przez nasze postępowanie i niedbalstwo, spróbujemy być wolni i odmawiać współpracy ze złem, zaznamy rodzinnego szczęścia i powodzenia w życiu zawodowym, a także nauczymy się wykorzystywać nasze porażki, oddalając od siebie rozpacz i zniechęcenie — to jednak zawsze pozostanie w nas głód szczęścia większego — które objawia się w postanowieniu, że trzeba z naszym życiem coś zrobić.
„Większe szczęście” nie oznacza przy tym wcale pomnożenia dóbr, znajomości, ofiar, zwycięskich walk z naszym lenistwem i lękiem, raczej myślimy o intensywnej trwałości tego stanu, o czymś, co nie jest błogim wypoczynkiem, ale fascynującym i ciągle nowym, pogłębiającym się za każdym razem spotkaniem z poznającą mnie i dającą się poznać Miłością. Chcę być ogarnięty, przeniknięty jej światłem, pragnę oddać wszystkie moje myśli i pragnienia tej wszechogarniającej sile, której nie można z niczym porównać, a która promieniuje z Osoby. Osoby, o której wiem, że mnie kocha, która jest moim jedynym pragnieniem. Głód stałego szczęścia jest zawsze głodem Osoby.
Pytania, co mam robić, aby odzyskać życie, co mam czynić, aby zyskać życie wieczne, tkwią w sercu każdego z nas. Próbujemy zadać je Jezusowi, lecz wydaje się, że On milczy, jest nieobecny. Szukamy więc osób, które mogłyby nam o Nim opowiedzieć, przepełnieni niecierpliwością próbujemy powrócić do uczestnictwa w świętych sakramentach — jak spowiedź czy komunia św.
Bardziej skupieni na wysiłku i jego efektach zapominamy często o bezinteresowności w naszych poszukiwaniach, staramy się coś na Nim wymóc, nasze dawne duchowe lenistwo powoli przemienia się w chaotyczną duchową drapieżność i łapczywość, które zawsze sprowadzają na człowieka smutek, a często i agresję wobec otaczających nas osób, które wydają się nam niedostatecznie „uduchowione”, aby zrozumieć nasz problem, i które wreszcie zaczynamy dość brutalnie pouczać.
Stąd tak wielu ludzi po pierwszych owocnych wysiłkach w drodze do Chrystusa popada w dawne przyzwyczajenia i nałogi i staje się jeszcze gorszymi. Stara fraszka Stanisława Leca dobrze opisuje ten stan: „mistyk wystygł, wynik — cynik”.
Kontemplacja Słowa
Chrystus przez swoje milczenie pragnie zaprosić nas do bardziej systematycznego i radosnego działania, w którym nadzieja na spotkanie z Nim nie będzie już odseparowana od wytrwałości.
Nasze spotkanie z Jezusem powinno być mocno zakorzenione w Piśmie Świętym. Bóg na różne sposoby przemawiał do swojego ludu, aby na koniec przemówić do nas przez swojego Syna — Słowo Wcielone. Jest więc Pismo Święte księgą danej i spełnionej Bożej obietnicy, świadectwem Jego wierności. Słowo Boże, które spotykamy na kartach Biblii, jest wciąż żywe i skuteczne, przenikające do głębi człowieka, jest to słowo ustawicznej pracy — raz dane, nigdy nie zostanie cofnięte, aż obudzi we wszystkich ludziach gorącą miłość Boga. Słowo Boże jest wytrwałe — adresowane w każdej epoce do człowieka, pieczołowicie przechowywane w żywej tradycji Kościoła — umie zdobywać ludzkie serca za sprawą Ducha Świętego, ukazując Boga jako miłosiernego Ojca, a Jego Syna jako Zbawiciela świata, który pragnie być z nami „aż do skończenia świata”.
Mamy stać się wytrwałymi kontemplatykami tego Słowa. Jednak czy nie zagłuszy go nasz głód informacji, nasze życzenia i oczekiwania? Poszukując gorliwie w Piśmie Świętym informacji zdolnych przemienić nasze życie, zapominamy, że księga ta jest nade wszystko księgą formacji — nawet najbardziej wzniosłe prawdy zostaną przez nas w końcu zbagatelizowane, jeśli nie włączymy ich w nasz duchowy krwioobieg przez codzienną i wytrwałą medytację Słowa, które w pierwszym momencie spotkania z Nim wydaje się czasem niezrozumiałe, niedostosowane do moich życiowych problemów, dziwne. Innym razem odzywa się we mnie głośnym echem, zdaje się, że opowiada właśnie o moim życiu, lecz stan tak wzniosłego przeżycia ma swój kres i możemy poczuć się oszukani.
Powtórzmy — najbardziej podstawowym prawem obcowania ze słowem Bożym jest wytrwałość. Między mną a Nim ma zaistnieć owocny związek przyjaźni, a ta zawsze potrzebuje czasu i pielęgnacji. Pismo Święte jest „listem Boga do ludzi”, wyrazem „Bożego głodu”, który zawsze jest pragnieniem głębokiej komunii z człowiekiem.
Powtarzamy niekiedy, że człowiek i Bóg są podobni do pary zakochanych, którzy umówili się na spotkanie w dwóch różnych miejscach. To bardzo poetycki obraz, ale niezbyt prawdziwy. Jeśli do umówionego spotkania nie dochodzi, to tylko z powodu naszych poważnych zaniedbań w życiu moralnym i w chrześcijańskiej formacji. Pismo Święte jako dana nam przez Boga księga formacji może nauczyć nas, jak ludzkie serce oczyścić, poszerzyć, przygotować na ustawiczne trwanie w obecności Boga. Reguła św. Benedykta, która jest naszą przewodniczką w życiu wspólnotowym, stanowi zapis świadectwa doskonale zrealizowanej biblijnej formacji serca i spotkania z oczekującym na nas Bogiem.
Księgi, które nas formują
Możemy więc zadać pytanie, w jaki sposób Bóg będzie formował tych wszystkich, którzy zdecydowali się na otwarcie Biblii?
Księgi Pisma Świętego różnią się oczywiście formą literackiego przekazu. Może to stanowić pewną trudność podczas lektury, ale trudność ta zazwyczaj jest rekompensowana ogromnym bogactwem doświadczeń Bożej prawdy. Lektura Pisma angażuje rzeczywiście całego człowieka — Słowo działa na intelekt, który zadaje sobie pytanie o prawdę odsłaniającego się z wolna Bożego świadectwa, porusza uczucia — takie jak gniew, radość, wstyd lub lęk, które wskazują z dużą precyzją na nasz obecny stan ducha i związane z nim oczekiwania, pobudza naszą wolę do działania i realizacji podjętych podczas medytacji Słowa decyzji.
Słowo wzywa także do odnawiania naszej pamięci — tak, aby mogła dokonać anamnezy: kreatywnego wspomnienia, w którym moja przeszłość zostanie prześwietlona Bożym światłem ukazującym Bożą moc zdolną nawet z czynionego przeze mnie zła wyprowadzić dobro. Anamneza uzdrawia pamięć, oczyszczając ją z trujących wspomnień i skłania człowieka do przebaczenia sobie i drugiemu.
Tak więc księgi Pisma Świętego formują nas, gdyż zdolne są poruszyć nasze serce, dodać nam odwagi — również przywołując historie doświadczanych przez Boga na różne sposoby ludzi, ostrzec przed niebezpieczeństwem zejścia z dróg Pańskich, bałwochwalstwa i zatraty pamięci o Bogu. Formują nas, gdyż są mądrze wymagające, a zarazem pobudzają naszą „wyobraźnię miłosierdzia”. Uczą ludzkiej solidarności, pokazując, że nasze osobiste wybory nigdy nie są oddzielone od losów żyjących z nami ludzi.
fot. flickr.com / amanda tipton
Nade wszystko jednak Księgi opowiadają o życiu Boga samego. W przypowieściach, alegoriach, przysłowiach i proroctwach, posługując się talentem biblijnych pisarzy i poetów, respektując klimat i język epoki, Bóg odsłania siebie i zarazem zaprasza do wejścia w komunię z Nim! Bóg pragnie przyciągać człowieka ku sobie, bo jest miłością. Medytujący księgi Pisma Świętego wiedzą, jak bardzo Bóg przez swoje słowo potrafi rozpalić w sercu ogromne pragnienie spotkania z Nim. Jak skłonny jest — by pobudzić serce do jeszcze większego pragnienia — zakryć na pewien czas sens medytowanych słów.
Trzy pytania
Skoro Bóg odsłania w księgach Pisma Świętego swoje życie, warto przemyśleć nasze postawy i nastawienia podczas medytacji Jego słów, tak aby spotkanie z Nim odbywało się w klimacie pełnego radości szacunku i pokory. Medytacyjna lektura Pisma Świętego zwana w tradycji Kościoła lectio divina — czyli Boże czytanie, niesie w sobie przekazywane z pokolenia na pokolenie wymagania.
Zanim przypomnimy niektóre z nich, warto przywołać trzy fundamentalne pytania, które należy nieustannie ponawiać, zabierając się do lektur Ksiąg. Po pierwsze: czy wiem, co czytam? Po drugie: czy wiem, kogo szukam? Po trzecie: czy wiem, jakie to będzie miało skutki?
Co czytam? — warto zadać sobie trud zrozumienia, jaki cel przyświecał natchnionemu autorowi, jakiego gatunku literackiego używa, w jakiej epoce powstał tekst i na jakie potrzeby ludu Bożego odpowiadał. Wszystko to wydać się może bardzo „techniczne”, lecz wysiłek ten zabezpieczy nas przed fundamentalistycznym odczytaniem treści, które zawsze znieważa słowo Boże i skutecznie niszczy pragnienie Boga, aby człowiek, używając wszystkich swoich zdolności i nabytej wiedzy, dotarł do sedna Jego orędzia, nie pozostając tylko na poziomie warstwy literackiej.
Kogo szukam? — przystępując do medytacyjnej lektury Ksiąg często owładnięci jesteśmy pragnieniem znalezienia odpowiedzi na dotykający nas właśnie problem, często też szukamy potwierdzenia naszych nie zawsze słusznych przekonań lub nawet złych uczynków czy też (choć ukrywamy to przed innymi) opinii o własnej świętości i szczególnym powołaniu we wspólnocie. Możemy temu zaprzeczyć, mówiąc, że szukamy Boga i spotkania z Nim, oczywiście — ale czy przypadkiem nie posługujemy się odpowiadającym mi i dobrze spreparowanym na mój własny obraz i podobieństwo Jego „wizerunkiem”? Ta „prawiedza”, z którą przystępujemy do lektury, niewiele ma wspólnego z prawdą o Bogu, któremu zdolni jesteśmy przypisać najbardziej dziwaczne i bluźniercze atrybuty, zgodne jednak z logiką naszego egocentryzmu i duchowej niedojrzałości.
Jakie to będzie miało skutki? — Pismo Święte nie jest zbiorem magicznych formuł, które by pozwoliły zapanować nam nad Bogiem i naturą. Nie jest też mistycznym monologiem Pana Boga, lecz ma dialogiczną strukturę — to znaczy słowo Boże zawsze domaga się przemyślanej i dojrzałej odpowiedzi, nie jest też w tym dialogu wykluczony spór z nami czy nawet nasza odmowa prowadzenia go dalej. Słowo Boże jest żywe, to znaczy nie tylko należy je „przyjąć do wiadomości”, ale również być gotowym do poddania się egzystencjalnej próbie naszego „tak” wobec niego. To doświadczanie medytującego słowo Boże nosi niekiedy znamiona prawdziwej walki o zachowanie wierności Bogu. Często człowiek pozostający w komunii ze Słowem narażony jest na prawdziwą pogardę ze strony innych. Oni jednak nie mogą tak naprawdę zabić w nas Słowa, to raczej my sami próbujemy je oswoić i przytępić.
Spotkanie
Kontakt ze słowem Bożym jest spotkaniem, dlatego należy przestrzegać zasad spotkania. Zapewne pierwszą i podstawową jest pokora, która objawia się pełnym zainteresowania szacunkiem wobec tekstu i zgodą na wolność Boga, który przez tekst nawiązuje z nami rozmowę. Pokora wobec słowa Bożego wypływa z tego radosnego przeświadczenia, że to Bóg pierwszy mnie umiłował i że miłość ta jest nieskończona jak sam Bóg, który jak nikt inny poznał mnie i pragnie już do końca mówić mi o tej miłości. Muszę zaufać Bogu, powierzyć się Jego prowadzeniu w chwili zmęczenia, roztargnienia, smutku. Bóg kocha mnie właśnie takim w tej chwili, jestem Jego dzieckiem, cóż więc może mnie odłączyć od Niego?
Czasami, gdy wydaje się nam, że spędziliśmy nad Biblią bardzo owocne chwile, zachowaliśmy w pamięci wiele cytatów, zrozumieliśmy kilka trudnych fragmentów — warto pomyśleć, czy rzeczywiście wtedy rozmawialiśmy z Bogiem. Jak to sprawdzić? Zadając sobie proste pytanie, czy rzeczywiście potrafię kochać jeszcze bardziej moich bliskich, podzielić się przez prosty, pełen delikatności gest moją „znajomością Boga”. „Nie czekaj, aby być kochanym przez drugiego, ale sam zacznij go kochać” — zaleca św. Jan Chryzostom.
Mogę również objawić to przez pełną cierpliwości postawę wobec trudnej teraźniejszości, z której uciekam w nieokreśloną przyszłość, mogę w prostej modlitwie prosić za tych wszystkich, którzy uważają się za przeklętych, przekreślonych przez los, Boga i społeczność, którym zdaje się, że nikt nie odpowiada na ich krzyk rozpaczy. Każde spotkanie ze słowem Bożym należy rozdzielić wśród innych ludzi, słowo Boże ma taką samą strukturę jak Eucharystia — pragnie być „rozłamane” na najmniejsze cząstki, ofiarowane głodnym, obojętnym, spragnionym — bez pytania o skutki, owoce takiego wydania się ludziom.
fot. flickr.com / amanda tipton
Zdarza się jednak, że zazdrośnie strzeżemy ofiarowanego nam przez Boga spotkania, a nawet pod pozorem pokory udajemy, że nie doszło do niego, ogarnia nas wstyd, gdyż nie chcemy być podobni do ludzi uprawiających wszędzie i zawsze propagandę słowa Bożego. Myślimy również, że nie nadszedł odpowiedni moment do rozdzielenia Słowa. To błąd. Wietnamski biskup Thuan, który 13 lat spędził w komunistycznym więzieniu, tak pisał: „To właśnie w teraźniejszości rozpoczyna się przygoda nadziei. Jest to jedyny czas, który naprawdę mamy w swoim ręku. (…) Jezus sam bada nas w każdym momencie. I równocześnie darowuje nam wszystko w każdej chwili”.
Jak manna na pustyni
Czy warto jeszcze dodawać, że właśnie taka postawa przymusza nas do przebaczenia w każdym momencie? Spotykając Słowo żywe, skuteczne, pełne miłości, nie mogę równocześnie żyć urazami przeszłości czy karmić się lękiem przed nadchodzącym czasem. Słowo Boże podobne jest do manny na pustyni — to właśnie dziś, w chwili obecnej mam się nim nakarmić, to właśnie dziś mam uczynić spotkanie z drugim człowiekiem prawdziwym świętem.
Nie martwmy się o jutro, nie próbujmy rozpaczliwie zachować słowa Bożego w magazynie naszej pamięci, bo jutro będzie na pewno potrzebowało nowych rozwiązań i zaskoczy nas zarówno obfitością darów, jak i ciężarem wymagań. To sam Bóg wyprowadzi z naszej pamięci stosowne słowo Ewangelii.
Każdy z nas ma stać się człowiekiem Słowa. Cóż może oznaczać to określenie? Posłużmy się bardzo wzruszającym zdaniem św. Ambrożego: „Pijemy krew Chrystusa, przez którą zostaliśmy odkupieni tak, jak pije się słowa Pisma Świętego: przepływają one przez nasze żyły i przyswojone, wchodzą w nasze życie”.
Słowo przemienia mnie, a ja staję się podobny do Słowa. Odważnie przemieniam moje spojrzenie na świat i ludzi — staram się patrzeć na wszystko wzrokiem Jezusa, a jest to spojrzenie miłości! Być człowiekiem Słowa to poznać zamysł Chrystusa. Czy tak trudno wniknąć w Jego myśl? Czyż nie pragnie On, aby i inni mieli z Nim współuczestnictwo?! Jak ludzie mogą stać się współuczestnikami tej wielkiej miłości, skoro nawet jeśli słyszeli o Chrystusie, to jednak nie spotkali w swoim życiu prawdziwych świadków Ewangelii?
fot. flickr.com / amanda tipton
Nie myślmy jednak, że chodzi o spełnianie wielkich dzieł Bożych. Głodni miłości ludzie pragną zobaczyć w naszych twarzach odbicie Boga, który nikogo nie przekreśla i który w nasze ręce składa obietnicę dla wszystkich ubogich i porzuconych. Jak wielka to odpowiedzialność!
Być człowiekiem Słowa to mówić codziennie Bogu: zaufam Ci, wytrwam, poświęcę się wzorem Twojego Syna. Wszystkie te słowa należy wypowiadać w radości ducha. Jak wielką to czasem stanowi trudność! Duch Święty za każdym razem rozpala w nas na nowo miłość do Stwórcy i napełnia nas potrzebną odwagą.
Człowiek Słowa ponawia codziennie pytanie: „Jakie orędzie chciałbym przekazać ludziom?”. Każdy z nas jest inny i w sercu każdego Bóg złożył ten jedyny niepowtarzalny dar miłości, który wyrażam przez mój charakter, temperament, osobistą historię życia, związki z innymi ludźmi. Słowo Boże nie tylko przemienia mnie, ale ja również zabarwiam je tym jedynym i niepowtarzalnym kolorem mojej jedyności, zabarwiam je moją osobowością. Właśnie podczas medytacyjnej, uważnej lektury Pisma Świętego dowiaduję się o moim posłaniu i staję się listem żyjącym Boga do ludzi.
Będziemy wszyscy doświadczać zniechęcenia. Będziemy dopuszczać się zaniedbań w lekturze i słuchaniu słowa Bożego z bardzo różnych powodów. Przyjdą momenty, że księga Pisma Świętego będzie jawić nam się jako niedosiężna góra przytłaczająca nas swoim cieniem. Nasze myśli będą ulatywać we wszystkich kierunkach i z niecierpliwością będę przebiegał oczyma tekst, który wyda mi się zamknięty. Rzecz charakterystyczna — nie doświadczaliśmy tego w tak intensywny sposób przed wstąpieniem do wspólnoty. Takie stany często są powodem naszych zmartwień i wyrzutów sumienia.
I taki czas posuchy może stać się czasem bardzo płodnym. Wystarczy, że pomyślę, iż moi bracia i siostry ze wspólnoty pozostają w komunii ze mną i że to oni zanoszą moje prośby i błagania przed oblicze Jezusa. Nie poddajmy się zmartwieniom, Bóg pragnie w ten sposób wyzwolić nas z egocentryzmu i nauczyć przyjmować pomoc ze strony innych, uczy nas prostej zależności od drugiego.
Być może w takim właśnie czasie posłucham kogoś z prawdziwym zainteresowaniem. Być może Bóg pragnie, abym zadowolił się jednym jedynym słowem i wcielił je natychmiast w życie? Być może pragnie, abym stał się rzeczywiście bezbronny i poczuł się kochany nie za coś, ale ze względu na samego siebie?
Taki stan przypomina leżącą odłogiem ziemię. Dla pośpiesznego obserwatora jest ona tylko nieużytkiem, ale dla człowieka wsłuchanego w przyrodę ziemia ta żyje, zachodzą w niej ważne procesy, toczy się w niej życie, gromadzą się niewidoczne gołym okiem płodne siły. Przyjdzie czas, że słowo Boże znów zapuści w nią swój pług.
Na zakończenie pragnę raz jeszcze przywołać słowa biskupa Thuana: „Zawsze modliłem się do św. Józefa, aby pomagał mi wprowadzać Ewangelię w czyn. Mimo że był on przybranym ojcem Jezusa, w ciągu całego swojego życia nie otrzymał żadnego sakramentu — nie były jeszcze wtedy ustanowione — ale przeżył je wyłącznie Słowem: słuchał go i przyjmował je, wprowadzał w życie, głosił i dzielił się nim z innymi, tak że jego warsztat ciesielski stawał się szkołą Ewangelii. Uznaję go dlatego za patrona tych wszystkich, którzy żyją Słowem”.
Tekst ukazał się w miesięczniku „W drodze” 9/2003. Tytuł pochodzi od redakcji Dominikanie.pl.