Teren wokół elegancko wyremontowanego kościoła, klasztor i dom św. Marcina de Porres, w którym schronienie znajduje każdorazowo 30-40 dzieci z najbiedniejszych rodzin, to barwna enklawa na tle szarego i smutnego Fastowa.
W niedzielę, 7 września wybraliśmy się z kilkoma braćmi do Fastowa. To miasto leżące mniej więcej 100 kilometrów od Kijowa. Kiedyś był to znany w całym Związku Sowieckim węzeł kolejowy. Wielu ludzi pracowało wtedy na kolei. Wraz z końcem komunizmu, miasto podupadło, zbiedniało…
Dodatkowym czynnikiem powodującym jego degradację był zwyczaj, który korzeniami tkwi w rzeczywistości sowieckiej. Z metropolii – w tym wypadku z Kijowa – wysiedlano alkoholików i narkomanów, kryminalistów i recydywistów, by nie zakłócali porządku stolicy. Jeszcze przed rokiem 2000 na terenie Fastowa swobodnie działały grupy przestępcze.
Postument po Leninie
Gdy wjeżdżamy do 50-tysięcznego miasta, widzimy swoistą mieszankę wiejskich chat, małomiasteczkowych domów i bloków z wielkiej płyty. Dziurawe ulice, handlowe budki, opustoszały po pomniku Lenina postument w miejskim parku.
Na tym tle, tuż obok miejskiego targowiska, terytorium innego świata – teren parafii Podwyższenia Krzyża Świętego. Elegancko wyremontowany na zewnątrz i wewnątrz neogotycki kościół (wielkie dzieło ojca Jana Piątkowskiego), uporządkowany teren zielony, dom św. Marcina de Porres oraz najskromniejszy na tym tle budynek duszpastersko-klasztorny.
Tutejsza wspólnota katolicka jest niewielka – parafia liczy około 300 osób, co i tak stanowi największą grupę wyznaniową w mieście, w którym oprócz cerkwi prawosławnej działa 27 wspólnot protestanckich.
Praca za mieszkanie i wikt
Największe wrażenie robi na mnie dom św. Marcina. Ośrodek powstał w 2005 roku z inicjatywy naszego brata – Miszy Romaniva. Pierwszy rok prowadził go Tomasz Słowiński, a po swoich święceniach przejął go Misza. W domu znajduje opiekę 30-40 dzieci z najbiedniejszych rodzin. Większa część podopiecznych przebywa tu w ciągu dnia, kilkoro znajduje tu stałe schronienie i mieszka dłuższy czas. Opiekują się nimi etatowi pracownicy zatrudnieni przez klasztor oraz woluntariusze, którzy przybywają tu na pół roku, czasem na rok. Woluntariusze otrzymują mieszkanie, wikt i opierunek oraz 100 dolarów kieszonkowego.
Niewielki dom, w którym przebywają dzieci, jest kolorową enklawą na tle szarego miasta. Miszka nie tylko dba o barwną aranżację ścian, ale ciekawie aranżuje otoczenie domu, w którym spotkać można stare garnki, piec do pieczenia chleba, wóz drabiniasty pamiętający Franciszka Józefa, plac zabaw… „Chcemy by dzieci od początku nasiąkały innym klimatem, miały poczucie, że świat może być kolorowy” – mówi Misza.
Dzieci są bardzo różne. Spotykamy kilkuletnią Saszę oraz prawie dorosłych braci: szesnastoletniego i osiemnastoletniego. Misza opowiada o muzułmańskim chłopcu, który przebywał jakiś czas w domu św. Marcina: nie jadł mięsa wieprzowego, nie słuchał woluntariuszek, bowiem kobieta dla niego niewiele znaczy.
O ile kilkuletnie dzieci wymagają stałej opieki, nastolatki radzą sobie same. Starsi angażują się również w inną inicjatywę parafii – kuchnię dla ubogich. We współpracy z miastem przygotowywane jest ponad 4000 obiadów rocznie, które trafiają do osób samotnych i chorych, które nie mogą wychodzić z domów. Nastolatki zanoszą obiady do ich domów.
Po upadku Janukowycza
Bracia nie poprzestają na dotychczasowych inicjatywach. Odwiedzamy budynek starej szkoły, który bracia dzięki wsparciu rozmaitych dobrodziejów i fundacji remontują i przystosowują, by w znalazło się w nim centrum rehabilitacji dla dzieci, dom samotnej matki i dziecka oraz przestrzeń dla inicjatyw kulturalnych, które ujawniły się po upadku Janukowycza.
Kolejnym problemem, który pojawia się na horyzoncie są przesiedleńcy – ludzie którzy stracili mieszkania i prawie cały dobytek i musieli uciekać ze wschodu Ukrainy wygnani przez wojnę.
fot. Paweł Kozacki OP