Świętość to nie samodoskonalenie się w moralności. Jak zarobić na zbawienie?
Lękam się bardzo, że w Kościele istnieje tendencja do fałszowania Bożego oblicza i, co się z tym wiąże, fałszowania istoty świętości chrześcijańskiej. Przejawów tego doświadczam wielokrotnie i „na zewnątrz siebie” (ambony, konfesjonały), i – dotkliwiej – w sobie samej: w schematach myślenia, którymi niestety już od dzieciństwa przesiąkłam.
Nie jestem w mym niepokoju odosobniona. Za plecami mam, między innymi, Ojców II Soboru Watykańskiego, których nauczaniem polski Kościół niestety wciąż nie żyje w pełni.
Grzech prania skarpetek w niedzielę
Dane nam Objawienie bywa wypaczane. Jak zauważa Wojciech Giertych OP winnym brzemiennego w skutki wypaczenia był Wilhelm Ockham, czternastowieczny franciszkanin. Przed nim i nauka Ojców Kościoła, i dzieła scholastyczne przepojone były moralnością niepowinnościową, lecz wynikającą z pragnienia szczęścia, dobra i prawdy.
Ockham spowodował, jak stwierdził historyk Jean Delumeau, „najpotężniejsze w historii zbiorowe wpajanie poczucia winy”, przypadające na okres od XIV do XIX wieku. A według mnie – rzutujące i na wiek XXI.
Teologia moralna, homiletyka i literatura religijna nabrzmiały pojęciami winy, kary, piekła, karzącej sprawiedliwości Bożej, czyli presją prawa i powinności, a w konsekwencji przerostem strachu. Liczyły się zasługi, samozaparcie i nieskazitelność; bez nich nie było mowy o uniknięciu kary, a co dopiero o świętości.
Kościół cierpiał na „obsesję spowiedzi”, kazania coniedzielne zaś miały za zadanie wzbudzić w wiernych poczucie winy i lęk. Z biblijnej nauki o moralności wyjęto tylko Dekalog i uczyniono go, obok przykazań kościelnych, obowiązującym kryterium rachunku sumienia. Być katolikiem zaczęło oznaczać skrupulatne rozliczanie siebie (i innych!) oraz drżenie przed przekroczeniem granicy grzechu.
A dzisiaj?
Relacja z Bogiem jest definiowana głównie przez moralną dyscyplinę człowieka. Naruszenie tej ostatniej rodzi poczucie winy i gorycz niezadowolenia z siebie. Dla wielu osób słabych i mało zdyscyplinowanych – niezadowolenia permanentnego i powodującego prędzej czy później zniechęcenie i zupełną rezygnację z głębszego kontaktu z Bogiem. W najlepszym razie poprzestają na unikaniu grzechów ciężkich i regularnym oczyszczaniu się z lekkich w sakramencie spowiedzi. Minimalizm, właściwy duchowości Prawa, dookreśla, ile razy w miesiącu/roku należy przyjąć Komunię (nominalnie szczytowy akt miłości) i pójść do spowiedzi.
Jakże często dzieci przygotowujące się do I Komunii muszą przede wszystkim „wstukać” zbiór formułek, a ich zaliczenie stanowi przepustkę do zjednoczenia z żywym Bogiem. Młodzież przygotowująca się do bierzmowania także doznaje formalizmu samych wymagań, co wzmaga jej naturalny młodzieńczy opór (w sposób dosłowny zbiera punkty, których odpowiednia liczba kwalifikuje do sakramentu; co ciekawe za udział w religijnym konkursie może zyskać ich 5, a za pomoc potrzebującemu tylko 1 punkt).
Narzeczeni uczestniczący w kursach przedmałżeńskich skarżą się, że nauki są przekazaniem wytycznych moralnych (zasadniczo planowania rodziny) w mrocznych salkach obwieszonych prospektami rozciągliwego i gęstego śluzu, nie zaś Dobrą Nowiną o sakramentalnej łasce Chrystusa, który pragnie i może uczynić ich szczęśliwymi.
Zrobiłam ostatnio swoisty test i celowo zwracałam uwagę na przesłanie kazań. Do dorosłych (cytaty): „Cóż z tego, że przychodzicie tutaj, a nie wychodzicie z kościoła lepsi, mniej chciwi, bardziej przebaczający”, „Chrystus powinien urodzić się w tobie, biada ci, jeśli nie pracujesz nad sobą, by twoja miłość była czystsza”.
Do dzieci: „Bądźcie przyjaciółmi Jezusa. On potrzebuje przyjaciół. Będziecie Jego przyjaciółmi, jeśli będziecie w domu przypominać waszym rodzicom o niedzielnej mszy i wieczornej modlitwie”. W adwencie dominowała tematyka codziennego udziału w roratach, adwentowych dobrych postanowień poprawy, tudzież wyrzeczeń danych Panu Jezusowi jako powinności prawdziwego katolika i wyznacznika miłości do Boga.
Pewna osoba żyjąca od lat we Wspólnocie Błogosławieństw opowiadała mi o kazaniu, które słyszała gdzieś w Polsce. Gdy kapłan zaczął mówić, bardzo się ucieszyła (nawykła do polskiego tonu moralizującego), ponieważ nareszcie opowiadał o Jezusie – Przyjacielu, kochającym, przyjmującym i czułym. I nagle padło zasadnicze pytanie wywodu: „Czy zatem musisz te skarpetki przy świętej niedzieli uprać? Skoro Bóg tak cię kocha, czy nie możesz powstrzymać się od tych czynności, które naruszają świętość Jego dnia?”.
Jak się okazało, miłość Boża miała posłużyć wzbudzeniu większego poczucia winy, stała się narzędziem zranienia człowieka w celach pedagogicznych, zabrania wewnętrznej wolności kolejny raz. Ze słów o miłości Boga, które wygłosił, kapłan nie potrafił wyprowadzić innych wniosków, jak tylko presji i oskarżenia; purystyczny lęk przed praniem skarpetek wydawał mu się jedynym środkiem zbliżenia wiernych do Boga.
Myślę, że warto wsłuchać się w głosy osób krytykujących Kościół. Ich główny zarzut, z którym się często spotykam, to dominacja rozliczania z nakazów i zakazów, wpajania poczucia winy oraz wynikający z niego smutek.
Jan Paweł II, a wcześniej, z jego dużym udziałem II Sobór Watykański, wezwał Kościół do podjęcia rachunku sumienia, dotyczącego także teologii moralnej formującej pokolenia kaznodziei i spowiedników.
Teolog Domu Papieskiego dominikanin Wojciech Giertych pisze: Jeżeli wielu wiernych postrzega dzisiaj Kościół przede wszystkim jako instytucję, która przypisuje sobie rolę wymuszania określonego postępowania moralnego, a penitenci nieraz uważają, że w konfesjonale mają się usprawiedliwiać ze swego postępowania i dlatego koniecznie tłumaczą się, podając okoliczności usprawiedliwiające i łagodzące ich odpowiedzialność moralną, jest to skutek braków w wykształceniu teologicznym, jakie otrzymywali księża”.
Zagadka sprzeczności w Jezusie
A jak na ludzką słabość reaguje Jezus? Postawa Jezusa w Ewangelii może wprawić w konsternację. Reaguje On tak naprawdę na dwa, paradoksalne sposoby.
Z jednej strony jest Nauczycielem, który rzeczywiście wymaga od nas, byśmy byli doskonali. Zwolennicy świętości rozumianej jako moralna doskonałość mogą powołać się na przesłanie starotestamentalne uwypuklające prawo, ale także na wiele słów samego Jezusa. „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48). „Jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie” (Mt 5,30). „Ktokolwiek więc zniósłby jedno z przykazań (…) będzie najmniejszy w królestwie niebieskim (…). Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszy, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 5,19–20). „Nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem” (Mk 14,33). „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie” (Mt 6,24).
Ten sam Jezus porównuje bardzo sprawiedliwego i zasłużonego faryzeusza do grzesznego celnika. Faryzeusz modlił się: „Dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści… Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daje dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam”. A celnik nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: „Boże, miej litość dla mnie, grzesznika” (Łk 18,9–14).
Pan Jezus daje nam za przykład właśnie celnika. Powołuje, zaprasza do Siebie także celnika Mateusza. Nie mówi: „Jak się poprawisz, możesz przyjść”. Powołuje i Mateusz przychodzi, jaki jest. „(…) przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem (…). Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: »Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z grzesznikami?«”. Oni mieli podstawy, by się zdziwić, przecież Nauczyciel, jak oni, nakazywał moralne życie. „On rzekł: »Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników«” (Mt 9,9–13).
W przypowieści o robotnikach w winnicy wszystkich, i tych zasłużonych bardzo, i tych zasłużonych bardzo mało, nagradza tak samo: „Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. (…) Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” (Mt 20,1–15). Do jawnogrzesznicy mówi „Ja cię nie potępiam, idź i nie grzesz więcej” (J 8,11). Nieoczekiwanie woła zwierzchnika celników, Zacheusza: „dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”, na co wszyscy szemrali: „do grzesznika poszedł w gościnę!” (Łk 19,1–7).
Zapomniana istota świętości
Jaki wobec tego jest nasz Pan Jezus? Czy jest wymagający?
Cóż, trzeba nam zgodzić się ze zwolennikami Boga takiego, który od nas wymaga i żąda. Pan Jezus jest bardzo wymagający, bardziej nawet, niż się im wydaje! Jednak Jego wymagania są w Kościele bardzo często błędnie rozumiane, gdyż fałszywa interpretacja jest dużo łatwiejszą drogą dla człowieka niż to, czego On naprawdę od nas oczekuje.
Najłatwiej jest za najważniejsze uznać doskonalenie moralne, wypełnianie powinności. Z ambon płynie jednolity apel, byśmy my dawali coś Panu Jezusowi, gdyż On wymaga od nas poprawy moralnej, a wtedy będzie (w nagrodę) blisko nas. Wtedy. Tylko wtedy.
Mamy zatem przeświadczenie, że jeśli zaliczymy ładnie roraty, jeśli się wyspowiadamy, jeśli uda nam się zerwać z danym powtarzającym się grzechem, jeśli zaczniemy się więcej modlić, jeśli…, jeśli…, jeśli… – wtedy będziemy w bliskości z Bogiem, w dobrej z Nim relacji, ponieważ zasłużymy na nią. Czyli przysłowiowo „jutro”. Tak, chcemy bliskości z Bogiem, ale od jutra, jak będziemy lepsi. Dzisiaj nie jesteśmy godni, bo znów coś się nie udało.
Dużo trudniejsze od uświęcania się jako doskonalenia moralnego jest przyjęcie miłości Boga dzisiaj, w prawdzie o swojej słabości. Tego właśnie On od nas wymaga w pierwszej kolejności. To wyraża Jego postawa wobec grzeszników w Ewangelii, których bez namysłu przyjmował, a ich ukochania nie uzależniał od „poprawy”. Przyjmował ich w ich grzechach, nie stawiając warunków, ponieważ oni chcieli przyjąć Jego miłość w prawdzie o swojej słabości.
Rozumieć świętość tylko jako dawanie Bogu darów, starań, sukcesów moralnych, zatem jako doskonałość moralną (czyli: codzienny udział w roratach, pracę nad sobą, np. ćwiczenie cierpliwości lub nieobżerania się słodyczami, spowiedź w każdy pierwszy piątek i wiele, wiele innych „powinienem”), jest o wiele łatwiej, niż przyjąć miłość Jezusa. Przyjąć Jego dar bezinteresowny, nieuzależniony absolutnie od naszych moralnych „postępów”.
Łatwiej nam w ten sposób „zarabiać sobie na niebo” konkretną monetą, ponieważ nasza chora natura nie lubi przyjmować za darmo. Widać w naszym codziennym życiu, jak trudno nam przyjąć cokolwiek za darmo, a już szczególnie coś dużego, ważnego, drogiego, gdy wiemy, że nie będziemy mogli się odwdzięczyć czy po prostu za to zapłacić. Skoro trudno przychodzi nam to wobec człowieka, to co dopiero wobec Boga! Wolimy uregulować rachunki i nie mieć wobec nikogo długu, również wobec Boga.
Zabieganie o doskonałość przed Bogiem i dla Boga jest pułapką braku pokory, usilnym szukaniem możliwości mimo wszystko odpłacenia się. Jednocześnie „wkładaniem” Boga w naszą ludzką miarę, miarę „coś za coś”: Jego miłość za poprawę, Jego bliskość za dyscyplinę, moja świętość za doskonałość moralną.
Jutro nie nadejdzie nigdy
Człowiek, który chce swoim staraniem osiągnąć doskonałość i zasłużyć sobie na świętość i niebo, spotkanie z Bogiem odkłada codziennie na jutro. Najsilniejszy lub jedyny akcent w życiu duchowym kładzie na pracę nad sobą (doskonałość moralną i heroiczność cnót), a pomija zupełnie swoją naturalną ludzką kondycję. Kondycję pyłku.
Nie akceptuje swojej słabości, która jest nieuleczalna. Jest to rodzaj pychy. Ona objawia się złością na siebie czy załamaniem, gdy się mu nie udaje, zniechęceniem wskutek niepowodzeń, próbami usprawiedliwiania się (bo skoro swoim wysiłkiem pracuję na świętość, niepowodzenie jest także moją winą i muszę ją wytłumaczyć). Wielu ludzi całą energię duchową poświęca na wyjście ze słabości; a jest to niemożliwe.
Jesteśmy grzesznikami i do końca życia nimi będziemy. Taka jest nasza natura – słaba i krucha. Święci nie przestają się spowiadać na żadnym etapie życia.
Dość często spotkać się można ze stwierdzeniem, że Bóg nas nie kocha takimi, jakimi jesteśmy, lecz takimi, jakimi chce, byśmy byli, jakimi mamy (powinniśmy) się stać. Uważam, że ta wizja przypomina najgorszy możliwy nocny koszmar. Ojciec Jacques Philippe pisze, że jest dokładnie na odwrót: „Bóg jest »realistą«. Łaska Boża nie działa w dziełach wyobraźni, w ideałach, w marzeniach. Działa w rzeczywistości, w konkretach życia. Osobą, którą Bóg kocha czułością Ojca, z którą chce się złączyć i którą chce przemienić przez swoją miłość, nie jest osoba, którą chciałbym być lub którą powinienem być. Jest to osoba, którą po prostu jestem. Bóg nie kocha istot »idealnych«, »wirtualnych«. On kocha istoty rzeczywiste, konkretne”.
Ile czasu marnujemy, gdy uskarżamy się, że nie jesteśmy tacy, jak trzeba, że mamy taką czy inną wadę, i gdy wyobrażamy sobie, jakby było wspaniale, gdybyśmy mieli taką czy inną zaletę czy cnotę, co często łączy się z „odkładaniem” przyjaźni z Bogiem na jutro, gdy owo marzenie się ziści, gdy „udowodnimy”, że jesteśmy godni i zapracujemy. „Wszystko to jest straconym czasem i energią i opóźnia jedynie pracę Ducha Świętego w naszych sercach” – pisze Philippe.
Pogodne uświadomienie sobie, że nie jesteśmy równi Bogu (zdolni własną mocą zyskać doskonałość), że jesteśmy pyłkiem wobec wszechmocy i świętości Boga, ale pyłem przez Niego kochanym, rozpoczyna naszą duchową drogę. Póki nie zdamy sobie sprawy z naszej niesamowystarczalności, póty nie będziemy potrzebować Boga. Wtedy owo jutro nie nadejdzie.
Zdać się na Boga już dzisiaj
Dopóki pogodnie nie przyjmiemy tego, że jesteśmy słabi nieodwracalnie, dopóty nie będziemy Boga tak naprawdę potrzebować, nie poczujemy się od Niego zależni – także, a może przede wszystkim w kwestii naszego uświęcenia. Będziemy stawać na rzęsach, przekonani, że dążymy do Niego, a nasze serca będą wciąż daleko, będziemy toczeni przez utajoną pychę, udręczeni upadkami, osuwający się w coraz większe zniechęcenie.
Cud naszych ponownych narodzin to początek pokory, czyli naszej zależności od Boga, zdania się na Jego działanie z pełnym zaufaniem. To odkrycie, że nie powinniśmy być przytłoczeni faktem bycia grzesznikami, lecz w pewnym sensie „mamy prawo” być tacy, jacy jesteśmy, „mamy prawo” być ubodzy, ponieważ taka jest nasza kondycja jako ludzi. To nie powinno wywoływać w nas lęku – Bóg zna najlepiej naszą słabość i jej nie potępia ani się nią nie gorszy. Medytacja Ewangelii, w której Jezus w taki właśnie sposób przyjmował pokornych grzeszników, może nam w tym pomóc.
Ostatnio zadzwonił do mnie pewien świeżo ożeniony student i zadał kilka drobiazgowych pytań dotyczących moralności seksualnej, aż wreszcie powiedział, że bardzo przeżywa to, czy nie zgrzeszył w jakikolwiek sposób, ponieważ musi „mieć przed Bogiem czyste konto”.
Wewnętrzne niezadowolenie z siebie i poczucie winy pomieszane z lękiem to cierpienie wielu chrześcijan. Tymczasem nigdy nie będziemy mieli „czystego konta”, bo nie jesteśmy bogami. Pan Jezus pozwala nam być sobą, z naszymi brakami, wyzwala nas „z przymusu i obowiązku, których jesteśmy więźniami (…) obowiązku bycia ostatecznie kimś innym, niż jesteśmy”, jak zauważa Philippe.
W tym znaczeniu możemy żyć w głębokim odprężeniu i przed Bogiem najzwyczajniej być sobą, nie mniej, nie więcej. To odpoczynek niemowlęcia u piersi matki (Ps 131), bo na miłość się nie zasługuje, ona jest za darmo, a nasze słabości nie przeszkadzają Panu Bogu nas kochać, wręcz przeciwnie. Postawę taką J. Philippe nazywa „wolnością bycia grzesznikiem”.
I ta postawa jest w naszej relacji z Bogiem najważniejsza, z pewnością ważniejsza od doskonałości moralnej. Taką postawę przyjmowali grzesznicy, którzy nie zaprzeczali swojej słabości i byli sobą, gdy siedzieli z Jezusem przy stole. Jest to właśnie pokora, będąca świadomością, że jesteśmy „nieuleczalnie chorzy” na grzeszność, i zarazem zaufaniem, że Pan Bóg nigdy nas nie odrzuca, nie przybliża się, gdy jesteśmy lepsi, i nie oddala, gdy stajemy się gorsi. Jak miłosierny Ojciec marnotrawnego syna stoi nieustannie na drodze z wyciągniętymi ramionami i nasze upadki same w sobie nie są dla Niego problemem.
Zdać się na Boga w naszej słabości, czyli stanąć w prawdzie przed Nim, to uwierzyć, że On nie uzależnia miłości do nas od naszego moralnego bilansu dnia, że nie musimy na nią zarobić. To jednocześnie świadomość bycia jak ten żebrak, ubogi, niewystarczający sobie i potrzebujący Boga. Zdać się na Boga, to jednocześnie zaufać, że tylko On może pomóc nam wyjść z grzechu.
Błąd fałszywej kolejności
Uważny Czytelnik mógłby się zaniepokoić, czy aby nie nawołuję do beztroski wobec popełnianego przez nas zła, bo Bóg i tak nas kocha, i w efekcie tkwienia w grzechach po uszy.
Gdy pisałam o sprzeczności obecnej w Panu Jezusie, nie cytowałam jedynie opisów, gdy przyjmował grzeszników bez żadnego „ale”. Najpierw przytaczałam szereg Jego słów, którymi wzywał nas do doskonałości. Ciekawie wyjaśniał zagadkę tej sprzeczności w postawie Jezusa o. Samuel Rouvillois. Stwierdził, że Jezus z pewnością chce, byśmy byli doskonali moralnie, wzywa do tego, taki jest niewątpliwie Jego zamiar wobec nas. Z równą pewnością jesteśmy słabi i niezdolni do tego.
Jaki więc jest wniosek?… „To nie nasz problem. To Jego problem”. Nie nasz, gdyż my jesteśmy bez łaski bezradni. Jak On tego dokona, to Jego tajemnica i nie nasze zmartwienie.
Zatem, jak zauważa o. Philippe, z „wolnością bycia grzesznikiem” wiąże się ściśle „wolność stawania się świętym”. Te postawy stoją w pozornej tylko sprzeczności. Pragnienie bycia coraz lepszym i bardziej kochającym człowiekiem, wysiłek przekraczania siebie są konieczne i ich nie należy negować, lecz należy je zdetronizować: one nie mogą być najważniejsze w naszej relacji z Bogiem. Wszelkie nasze starania, usilne, heroiczne, szalone; walka z naszymi wadami „aż do przelania krwi”, jak mawiała Mała Teresa – muszą się opierać na przyjęciu naszych ograniczeń (nierównym rezygnacji!) po to, by wyznać ogromną ufność w moc Boga i Jego łaski.
A w praktyce? Wyobraźmy sobie, że mamy problem z chorobliwym obżeraniem się. Standardowo świadomy katolik, gdy mu się to zdarzy, odczuwa lęk i poczucie winy oraz solennie sobie postanawia od jutra przestać. Najprawdopodobniej mu się to nie uda. Poczucie winy będzie coraz większe i coraz większy nasz dystans do Boga.
A w myśl pierwszego wymagania Pana Jezusa? Zdarzyło się, przychodzę do Niego, wylewam przed Nim mój cały lęk (głównie lęk przed Nim samym, powodowany Jego fałszywym obrazem wynikającym ze stereotypu, że się gniewa), poczucie winy i zawierzam Panu Bogu mój problem. Całą moją wolą zdaję się na Niego i na dnie serca, zamiast lęku, znajduję ufność.
Każdy grzech oddala nas od Boga, ale możemy błyskawicznie się do Niego znów zbliżyć. Przylgnięcie do Boga po upadku, niedystansowanie się, tylko przeciwnie – podejście bliżej – jest nawróceniem się. Nasza pokora Pana Jezusa do nas pociąga. „Zniewala Go” nasza ufność, gdy wyznajemy całym sobą naszą zależność od Niego, także w sprawie poprawy moralnej. O ileż bardziej niż naturalny ojciec Bóg da nam to, o co Go z zaufaniem prosimy (Mt 7,10).
Tu pojawia się najważniejszy wątek naszych rozważań. Wydaje się, że propaganda świętości utożsamianej z samodoskonaleniem się, „zasługiwaniem” na bliskość z Bogiem, jest błędem fałszywej kolejności. Jezus faktycznie wzywa nas do doskonałości; rysuje przed nami dobro i zło; nakazuje radykalną walkę z grzechem, co unaoczniły podane wcześniej cytaty. Jednak to nie zasługa prowadzi do zjednoczenia z Bogiem. Jest dokładnie odwrotnie! Tylko nasze zjednoczenie z Bogiem, gdy zasług nie mamy, w słabości – nasza postawa zależności od Boga, potrzebowanie Go i oparcie się na Nim może nas doprowadzić do cudu zmiany moralnej.
fot. Sylwia Bartyzel
Pisze o tym Karol Wojtyła w „Elementarzu etycznym”: „Tam, gdzie nie ma miłosierdzia, nie ustąpi zło. Zło bowiem samo z siebie nie potrafi urodzić dobra. Dobro może być zrodzone tylko przez jakieś inne dobro. Otóż miłosierdziem Boga jest właśnie Dobro, które rodzi dobro na miejscu zła”.
Przyjęcie miłości Jezusa, równoznaczne z przyjęciem naszej skończoności, umożliwia działanie Boga w nas. Trudności, wady, nad którymi sami pracujemy latami, rozwiązują się niezauważenie. Gdy w bezradności zdajemy się na Boga, On nie zwleka długo z odpowiedzią. Po pewnym czasie często zdajemy sobie sprawę, że dany kłopot, dana słabość, o której uleczenie prosiliśmy ufnie, po prostu zniknęła. A jeśli nie, choć pracujemy nad nią i zawierzamy Bogu – to nic. Widać jest nam potrzebna.
A co z wymogiem heroiczności cnót?
W rozmowie z faryzeuszem Jezus wskazuje na najważniejsze przykazanie, jakim jest miłować Go całym sercem, duszą, umysłem i mocą, co „daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary” (Mk 12,28–33). Dramatem współczesnego człowieka jest przeświadczenie, że gdy wypełnia wszelkie powinności – odhacza zachowane przykazania na kartce przed konfesjonałem – to kocha Boga, tymczasem samo ich wypełnianie nie oznacza wcale miłości do Boga.
Pan Bóg chce czegoś więcej niż spełniania przykazań: chce zaangażowania w relację miłości z Nim, i to jakiego zaangażowania! I uczuć, i myślenia, i energii, i całego życia, czyli wszelkich decyzji i wydarzeń codziennych. Taka miłość Boga prowadzi w naturalny sposób ku posłuszeństwu ewangelicznym wskazówkom, ku miłości bliźniego.
Wojciech Giertych pisze: „Nie trzeba z wysiłkiem budować cnót moralnych, a dopiero po latach takiej gimnastyki przestawiać się na poziom nadprzyrodzony, na miłość. O ile prościej i łatwiej jest rzucić się od razu w ogień Bożej miłości – tej miłości się ofiarować, na nią liczyć, a o budowę gmachu pozostałych cnót za bardzo się nie niepokoić. Gdy ktoś rzeczywiście oddaje się prawdziwej miłości, jego pozostałe cnoty narastają same”.
Błędem jest utożsamianie świętości wyłącznie z heroizmem samodoskonalenia i jest to po trosze skutek akcentowania kryterium heroiczności cnót przez Kościół. Tymczasem procesy kanonizacyjne służą badaniu moralności kandydatów na ołtarze jako swoistego „skutku” świętości człowieka, rozumianej jako oddanie Bogu w pokorze (słabości) i miłości. Kanonizowani święci mają być dla nas wzorami, jednak przede wszystkim w zdaniu się na Boga, a wtórnie – z powodu heroizmu cnót.
Definicją świętości jest więc heroiczność cnót, ale nie moralnych, lecz teologalnych: wiary, nadziei i miłości. Pokora serca i samo „staranie się” człowieka, z zaangażowaniem miłości, nawet nieefektywne, bardziej się dla Boga liczy niż doskonałość. Najważniejsze bowiem nie jest to, aby mało grzeszyć.
Zatwardziałość, czyli jedyny wyjątek
Osoby, które szukają Boga szczerym sercem, wykluczają grzech ciężki. W ich przypadku „wolność bycia grzesznikiem” nie niesie ryzyka uchylenia furtki dla liberalnych zachowań, np. świadomego i obojętnego zrezygnowania z niedzielnej Mszy, bo przyjechali goście z daleka („a tam, Bóg wybaczy”).
Do osób, które tę furtkę z lubością otwierają i nie są wrażliwe na powagę grzechu, należy kierować inne przesłanie, adekwatne do ich etapu rozwojowego. Pewien wnikliwy dominikanin, z którym toczyłam mailową polemikę na temat świętości, zarzucił mi: „Muszę przyznać, że w Pani mailu najbardziej dziwi mnie, że redukuje Pani każdy grzech do »słabości«, ewentualnie »ubóstwa«. Czy naprawdę nigdy nie spotkała się Pani w sobie lub w innych ze złem i grzechem w czystej postaci, które nie pojawia się z tego powodu, że nie wyszło nam dobro, ale z tego powodu, że świetnie nam wyszło zaplanowane zło?”. Podał następnie przykład dzieciaków podpalających kota i robiących mu zdjęcia komórką oraz przetrzymywania w piwnicy i gwałcenia córki.
Rzeczywiście Pan Jezus był surowy wobec ludzi zatwardziałych w złu. Wydaje się, że są dwa rodzaje takiej zatwardziałości. Jeden, przywołany przez owego zakonnika, gdy człowiek perfidnie czyni wielkie zło. Drugi to zło wysublimowane i „pobielane”: człowiekowi moralnie nic nie można zarzucić, Bogu jednak podobać się nie może.
Ewangelia podaje nam przykład faryzeuszy, którzy wykazywali się wspomnianą wcześniej „wiedzą”: byli kompetentni, pewni swojej doskonałości i dumni z niej, samousprawiedliwiający się, a zatem nieszczerzy w sercu (nieprzyznający się do słabości!). Oni nie potrzebowali Boga, byli samowystarczalni. Faktycznie, ich krytykował niebywale ostro, nazywał zło, czytał na głos w ich sercach. Miłosierdzie okazywał tym grzesznikom, którzy byli gotowi do przyznania się do swojej słabości, o potrzebie takiej właśnie postawy traktuje mój tekst. Faryzeusze oraz wszyscy odwracający się od Boga, niechcący Jego miłości, zamknięci na nią, sami zamykają się na miłosierdzie i działanie Ducha w ich sercach.
Tu postawa Kościoła powinna jasno piętnować zło i bronić krzywdzonych. Jednak także na pierwszym etapie i nie po to, by człowiek miarą swoich sił to zmienił. Celem takiej ostrej krytyki jest otrzeźwienie go, by ujrzał powagę zła, którego dokonał. Gdy człowiek wykaże cień otwarcia, także i dla niego prawdziwie i jedynie leczące będzie doświadczenie bezinteresownej miłości mimo podłości, jakiej się dopuścił.
Tylko miłość Jezusa, wraz z łaską, może pomóc mu się podnieść. Ilustruje to przykład grzechu alkoholizmu. Członkowie ruchu AA każde spotkanie zaczynają od modlitwy, w której wyznają, że tylko świadomość nieuleczalnej choroby i pomoc łaski uzdolni ich do zerwania ze złem i nałogiem. Taką chorobą jest ludzka słabość.
Tylko bądź
Gdy przyjmujemy Pana Jezusa w Komunii Świętej, On całkiem nam się wydaje, oddaje się bez reszty. Gdy wisiał na krzyżu, wziął nasze grzechy na siebie, nieodwołalnie, zabrał ich ciężar, pozwolił, by one wyniszczyły Jego zamiast nas. Przecież ludzie „nie zasłużyli” na krzyż i dzieło zbawienia. Ono było darem pomimo – i to pomimo czego? Tego, że skatowali Boga Miłości.
Przesłanie, jakobyśmy musieli na Jezusa miłość zasługiwać, czyli czymś zapłacić, by ją otrzymać, jest strasznym kłamstwem, a jak głęboko weszło w nasze myślenie.
Ciekawe, kto za tym stoi.