Jak to dobrze, że nad pisaniem Ewangelii czuwał sam Bóg! Gdyby zostawił to w naszych rękach, historia życia Marii Magdaleny brzmiałaby pewnie inaczej.
Była sobie grzeczna Marysia, która od dzieciństwa pomagała w domu, pilnie chodziła do kościoła, modliła się, nigdy nie wyszła za mąż. Pozostała dziewicą i dlatego w nagrodę Pan Jezus pozwolił jej się oglądać po zmartwychwstaniu.
Albo tak: była sobie jędzowata ladacznica, chciwa na pieniądze i rozpustna, która kiedyś z niewiadomych przyczyn zaczęła udawać świętą, a nawet rozpowiadać, że otrzymała specjalne od Boga łaski. Co – jak dobrze wiemy – jest niemożliwe, bo była przecież ladacznicą.
Dobrze, że znamy jednak prawdę – o grzesznej kobiecie, która pragnęła miłości. To pragnienie wodziło ją po różnych i złych drogach. I gdy spotkała Miłość – szła za Nim wiernie jak pies, obmywała Mu stopy własnymi łzami i wycierała je włosami. Była z Nim pod krzyżem i także potem, w ogrodzie.