Zło nas atakuje, a jednocześnie wybawia z tego ataku, serwując toksyczne rozwiązanie. Tylko po to, by później skuteczniej nas dobić.
Dlatego warto przyjrzeć się bliżej temu, co na temat duchowego zmagania mówią nam ci, którzy zmagali się przed nami: św. Benedykt z Nursji, św. Ignacy Loyola, Ewagriusz z Pontu, Gabriel Bunge OSB i wielu innych. A za ilustrację niech posłużą fragmenty z ekranizacji „Opowieści z Narnii”, bo nie ma co ukrywać: C.S. Lewis też był mistrzem, jeśli chodzi o opisywanie taktyki nieprzyjaciela (polecam również „Listy starego diabła do młodego” jego autorstwa).
Zło przychodzi znienacka
W filmie, podobnie jak w życiu, akcja nabiera tempa, gdy Edmund spotyka Czarownicę.
Ta scena świetnie pokazuje, jak może zacząć się uwikłanie we współpracę ze złem. Edmund jest zagubiony, przemarznięty – pokusa przychodzi wtedy, kiedy jesteśmy osłabieni. Taki cel zresztą (choć nie główny) ma post: osłabić nas, wystawić na sytuację graniczną, żeby odsłonić w nas słabe punkty, a z kolei świadomość ich istnienia ma zmotywować nas do zmiany.
Zło przychodzi znienacka i, podobnie jak Edmund, reagujemy na nie przestrachem, ale też fascynacją. Intuicja nas ostrzega, czasem nawet zło uderza w nas, jak karzeł w Edmunda, jednak po chwili pojawia się z jego strony, jak w grze w dobrego i złego policjanta, coś przyjemnego, pozytywnego. Zło nas atakuje, a jednocześnie wybawia z tego ataku, serwując toksyczne rozwiązanie, i tylko po to, by później skuteczniej nas dobić (ale to będzie w dalszej części filmu i to nieco inny temat).
Tymczasem Czarownica zabiera Edmunda do sań. Spełnia jego pragnienia: te całkowicie naturalne (Edmund jest przemarznięty, więc zostaje rozgrzany), jak i te bardziej wymagające (pudełko z rachatłukum).
Karzeł rozbija kielich z winem
Otrzymujemy dobre rzeczy, więc uznajemy, że posłuszeństwo pokusie to dobra droga. W końcu to takie naturalne… Sam Bóg dał nam takie pragnienia, więc czemu ich nie zaspokoić? I sami nie wiemy, kiedy zostajemy zdrajcami, jak Edmund mówiący, kto pomógł jego siostrze. Zapominamy o cichym szepcie intuicji, że powinniśmy uciec, że to nie jest dobre – brniemy w złudne ciepło „grzańca” i uzależniającą słodycz „rachatłukum”.
Jedno i drugie są złudzeniami, co widać najwyraźniej, kiedy karzeł rozbija kielich z winem o drzewo. Dary diabła to jedynie tanie podróbki, na które się łapiemy, bo nasze zmysły i uczucia zostają na dany moment zaspokojone, a szept sumienia można zagłuszyć.
Ale my już zostaliśmy uwikłani. Na razie wygląda to niegroźnie – ot, obiecaliśmy, że przyprowadzimy naszych najbliższych; dokonamy czegoś w rodzaju anty-ewangelizacji, a więc szerzenia złej nowiny. Pozwolimy szerzyć się złu, którym zostaliśmy naznaczeni. I rośnie naszego ego. Chcemy więcej tego cudownego „rachatłukum”, ale tylko dla nas. Nie ma mowy o dzieleniu się w żaden sposób.
Jak się bronić?
- Pierwsza zasada, wzięta od Ignacego z Loyoli: w chwilach pokus, osłabienia, utrapień nie zmieniać uprzednio podjętych decyzji. Nie podejmować żadnych decyzji: trwać przy tych, które podjęliśmy przed rozpoczęciem walki.
- Zasada druga: słuchać sumienia. Pielęgnować jego głos, nauczyć się go rozpoznawać i być mu posłusznym. Tu bardzo skuteczną metodą jest codzienny wieczorny rachunek sumienia. I nie chodzi tu teraz o wymyślanie sobie grzechów, a o spojrzenie na mijający dzień z wdzięcznością za to, co było dobre, przeproszeniem za to, co było złe i uwielbieniem za to, że ten dzień w ogóle się wydarzył. Oraz konkretnymi decyzjami, co zmienić.
- Zasada trzecia: wiedzieć, co jest twoim „rachatłukum”. I za każdym razem, kiedy jest proponowane, ze szczególną uwagą przyjrzeć się motywacjom: swoim oraz proponującego.
- Zasada czwarta: znaleźć „sponsora”, czyli osobę, która będzie ci towarzyszyć. Kogoś, kto jest sprawdzony i kto da ci oparcie w chwilach kryzysu. Kto postawi cię do pionu, kiedy ty zaczniesz histeryzować, że bez „rachatłukum” nie ma dla ciebie życia. Zaufać tej osobie.