Czasami zaciera się granica pomiędzy sercami, które poruszamy, i tymi, które do siebie przywiązujemy. Nie możemy zatrzymywać dla siebie osób, które przychodzą do nas, aby zmierzać ku Chrystusowi.

Czy dlatego, że jest się dominikaninem, należy pracować nad przygotowaniem kazań i zmuszać się do wyszukanego kaznodziejstwa? I czy kłóci się to z innym modelem głoszenia słowa, ubogim i spontanicznym, ale nie mniej owocnym czy efektywnym? I czy kaznodziejstwo będące celem dominikańskiego powołania to jedynie głoszona podczas Mszy Świętej homilia, czy może obejmuje ono wszystkie formy apostolatów i nadaje specyficzny dominikański smak każdej sprawowanej funkcji, czyniąc z nas proboszczów bez parafii?

Nie turysta i nie domownik

Życie zakonne na wzór apostołów i św. Dominika, życie według reguły i we wspólnocie, modlitwa liturgiczna i indywidualna, studia nie są jedynie zbiorem środków prowadzących do celu, ale są częścią samego celu, którym jest kaznodziejstwo i zbawienie dusz.

Wspólnym źródłem tych elementów jest słowo Boże. Słowo, które według starej maksymy: „milczenie jest ojcem braci kaznodziejów” powinno być najpierw wysłuchane w ciszy. Wspólnoty, w których brakuje ciszy, są więc instytucjami dla sierot. Nasze życie we wspólnocie jest pierwszym miejscem kaznodziejstwa, pierwszym zaś miejscem głoszenia homilii jest msza konwentualna. Naturalną koleją rzeczy jest to, że klasztory, w których dobrze się nam żyje, są także tymi, w których dobrze głosi się słowo.

Nie chodzi tu w żadnym razie o zawężenie obszaru apostolatu do miejsca, w którym żyjemy. Inna sprawa, że w praktyce znacznie bardziej rozpowszechnioną pokusą jest traktowanie klasztoru jak hotelu, do którego powracamy na trzy dni w miesiącu, aby odebrać pocztę i zmienić bieliznę. Chodzi raczej o to, aby raz jeszcze podkreślić, jak bardzo każdy z elementów składających się na dominikańską syntezę w bezpośredni sposób prowadzi do kaznodziejstwa. Jeśli któregoś z elementów brakuje, całe kaznodziejstwo jest puste.

 

sza0006

 

Pewna romantyczna tradycja, którą obserwujemy także współcześnie, zakłada, że czasem odwaga apostolatu jest proporcjonalna do odległości geograficznej od klasztoru, z którego dany brat został wysłany. Jednak w epoce, w której obserwujemy ciągłe zmniejszanie się odległości, nie należy zapominać, że to, co dla nas oznacza „gdzie indziej”, dla innych znaczy „u siebie”, a jakość apostolatu bardziej wynika z samej jego natury niż z ceny podróży. W środowisku kościelnym, a nawet dominikańskim, modny w ostatnich latach, choć nieco już wyświechtany, temat globalizacji napotyka na komiczną sprzeczność z tematem „granic”, czyli inaczej mówiąc „wyzwań” apostolskich. Te dwa ostatnie określenia są zresztą już także nieaktualne. Tego rodzaju nazewnictwo zużywa się niezwykle szybko, zwłaszcza w okresie zaniku sztuki stosowania słownictwa chrześcijańskiego.

Mimo to prawdą jest, że nasze powołanie, które z woli samego Dominika nie jest związane z obszarem parafii, zaprasza nas od czasu do czasu do pokonywania dystansów. Jest to niezbędna elastyczność powołania poświęconego kaznodziejstwu, którego cechą charakterystyczną jest uważność wobec niektórych rodzajów potrzeb i miejsc. Przeciwieństwem zbyt „turystycznego” modelu kaznodziejstwa jest kaznodziejstwo zbyt domowe, lokalne, okręgowe, regionalne. Święty Dominik, chcąc dotrzeć do punktów newralgicznych, nie wahał się przekraczać granic diecezji.

Kaznodziejstwo dominikańskie

Nawet jeśli w dzisiejszych czasach niezwykle rzadko się zdarza, aby dominikanin głoszący homilię zupełnie się skompromitował, oczekujemy od niego pewnego oratorskiego poziomu. I choć nie zawsze udaje mu się urzeczywistnić mityczną i prawie minioną sztukę oratorską, dominikanin stara się zabierać głos w sposób profesjonalny. Kaznodziejstwo jest pracą. Opiera się na medytacji słowa Bożego, którego jest nośnikiem, i wymaga poszukiwania idei, planu, argumentów złożonych z obrazów czy historii, odpowiednich formuł i sposobu mówienia, jak i odpowiedniego podejścia do tematu, do odbiorców, do okoliczności. Im wystąpienie jest krótsze, tym większej pracy wymaga.

 

kazanie012

 

Homilia powinna być krótka, w innym razie będzie nudzić. Mimo że najważniejsze jest pragnienie nawracania, kapłan pragnie również pouczać, podobać się czy urzekać, jednocześnie nie nudząc. Improwizacja powoduje dłużyzny, charakterystyczny dla niej sposób mówienia jest chaotyczny, często w zdaniach jest zbyt wiele słów. Może to spowodować, że homilia stanie się ciężka. Podobnie dzieje się w przypadku świadectwa, które niewiele wnosi i kładzie zbyt duży akcent na osobę mówiącą. Kaznodziejstwo liturgiczne wymaga tyleż samo kunsztu, ile usunięcia się w cień. Tak jak wszystkiego, kaznodziejstwa można się nauczyć.

Ale kaznodziejstwo to nie tylko homilie. Jest nim każda forma głoszenia Ewangelii za pomocą słowa. Należałoby może w tym miejscu spróbować odpowiedzieć na jedno z zasadniczych pytań, dotyczą­cego zakresu dominikańskiego kaznodziejstwa – czy obejmuje ono tylko homilię, czy też każdy rodzaj apostolatu.

Prawda leży pośrodku. Dominikanie, w przeciwieństwie do tego, w co często wierzymy i w co oni sami czasem wierzą, nie są stworzeni jedynie do prestiżowych występów oratorskich i kazań najwyższych lotów. Dominikańskie życie apostolskie ma o wiele szerszy i znacznie bardziej dyskretny charakter niż pozostające w mniejszości działania o charakterze publicznym, mimo że to do ich obrazu jesteśmy być może bardziej przywiązani. Jego celem i obszarem działania jest każda forma głoszenia słowa. Obejmuje katechezę, konferencje, posiedzenia, rekolekcje, poszukiwania artystyczne i teologiczne na każdym poziomie i dla każdego rodzaju odbiorcy; znane jest dzięki naszym wydawnictwom, prowadzonym już od średniowiecza badaniom na temat islamu, dzięki swojemu nowatorskiemu duchowi w wielu dziedzinach.

Jednak mimo że dominikańskie kaznodziejstwo stara się nauczać wiary także przez to, co do niej prowadzi i przygotowuje, i mimo że bierze pod uwagę nie tylko życie duchowe, ale również i ludzką naturę tych, do których się zwracamy, nie zawsze sprawdza się ono w obliczu tego, co jest związane z organizacją edukacji, jak również z apostolatami humanitarnymi i duszpasterskimi.

Kaznodziejstwo to obdarzone talentem słowa – a przynajmniej tak się wydaje – jest mniej utalentowane, jeśli chodzi o towarzyszące temu słowu działanie. Zdarza się, że substytutem działania pozostaje analiza. Należy przyznać, że mimo deklaracji intencji i licznych prób, dominikanie są mniej niż inni utalentowani pod względem umiejętności utrzymywania ciągłości instytucji.

Dodam jeszcze, choć nie po to, aby coś dominikanom zarzucać, że karmelici są lepsi w nauczaniu i przeżywaniu modlitwy, franciszkanie w świadczeniu o ubóstwie i ewangelicznej prostocie, jezuici w organizacji i ujmowaniu w ramy szkolnictwa, księża diecezjalni w wierności duszpasterskiej i wpisywaniu życia chrześcijańskiego w konkret, synowie św. Benedykta we wprowadzaniu w kontemplację liturgiczną itd.

stol

 

 

Żadna rodzina zakonna nie posiada wszystkich cnót chrześcijańskich, nawet jeśli robi wszystko co w jej mocy, aby ani jednej z nich nie zaniedbać. Dlatego należy podkreślić, że błędne jest założenie, zgodnie z którym kaznodziejstwo dominikańskie może odpowiedzieć na wszystkie rodzaje potrzeb apostolskich, na przykład że dominikanie mogą prowadzić działalność duszpasterską i misyjną w każdym miejscu i dla każdej grupy zawodowej. Warunkiem sukcesu byłby tu raczej inny styl życia i inny duchowy temperament, bliski na przykład duchowi ignacjańskiemu czy diecezjalnemu. Słowo Boże powinno być głoszone za pomocą wszelkich możliwych środków, ale środki te, nawet jeśli wszystkie dane są Kościołowi, nie wszystkie dane są każdej jego części, podobnie jak we wspólnocie ryzykowne byłoby powierzenie izby chorych bratu artyście czy śpiewu liturgicznemu temu, dla którego muzyka jest wyrazem ekspresji mężczyzn zgromadzonych w tawernie.

Reasumując, dominikańskie kaznodziejstwo w większym stopniu czerpie swą płodność z życia apostolskiego w pełnym znaczeniu tego słowa, czyli z właściwego dla zakonu sposobu życia, niż z indywidualnych talentów swoich przedstawicieli.
Prawda czyni wolnym

Skoro zarówno dominikańską duchowość, jak i studia charakteryzuje upodobanie prawdy, naturalne jest, że przepaja ona także i kaznodziejstwo. Słowo prawdy jest słowem wolnym i dopełnia opis dominikańskiego temperamentu.

Poszukiwanie prawdy oznacza ni mniej, ni więcej tylko poszukiwanie Boga. Nie jest to działanie typowo dominikańskie, ponieważ wiąże się ono już z samą godnością intelektu oraz chrześcijańską łaską i teologalnymi cnotami wiary, nadziei i miłości. Niemniej jednak, troska o jej poszukiwanie prowadzi zawsze do krystalizacji dwóch elementów: po pierwsze, do prymatu Boga poszukiwanego za pomocą wszelkich możliwych ludzkich środków, czego rezultatem jest czasem duchowość niezbyt troszcząca się o postęp w życiu wewnętrznym, co może wprowadzić niektóre osoby w zakłopotanie; a także teologia, która w objawieniu Boskich tajemnic bardziej artykułuje intelekt wiary, niż rozwodzi się nad tym, co onegdaj nazywaliśmy apologetyką, czyli sposobem czynienia wiary wiarygodną z zewnątrz i na zewnątrz. Przywodzi to na myśl dominikańskie eseje apologetyczne, które podobnie jak triumf nauk humanistycznych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych były działaniem krótkotrwałym i niewielu miały zwolenników.

Po drugie, do takiej preferencji teologicznego przedstawiania chrześcijańskiej tajemnicy, która jest raczej rozświetlona przez nią samą od wewnątrz niż z zewnątrz – w przeciwieństwie do stylu jezuitów – dochodzi sposób zajmowania się osobami i rozeznawania ich życia. Mniej utalentowani niż wymienieni wyżej jezuici w rozeznawaniu i kierownictwie duchowym, dominikanie charakteryzują się troską o doprowadzanie osób do prawdy o nich samych. Powoduje to, że dominikańskie słowo, nawet w dziedzinie duchowości, faworyzuje raczej obiektywizm rzeczy niż uwarunkowania indywidualne, mentalne czy emocjonalne. Zdarza się, że nawet wykształcone audytorium dziwi się, słysząc słowo, które pragnie zaprowadzić serca do Boga raczej drogami umysłu niż na odwrót. Dominikanin jest z pewnością przekonany, że poruszy serce jedynie wtedy, kiedy poprzez rozum da mu siłę do kochania. Z kolei jego troska o miłosierdzie odsyła go do troski, jaką Bóg otacza każdą osobę.

To ostatnie stwierdzenie nasuwa na myśl dwa spostrzeżenia dotyczące wolności dominikańskiej, a właściwie chrześcijańskiej. Nieczęsto rozprawia się dzisiaj na temat chrześcijańskiej wolności, chyba że po to, aby opowiadać głupstwa przeciwko autorytetowi Kościoła i w Kościele. To, co zostało już powiedziane na temat dominikańskiej formy posłuszeństwa, wywiera wpływ także na duchowy temperament i wolność wypowiedzi.

 

psy

 

Pierwsza uwaga dotyczy sposobu poruszania serc. Oczywiście, ważne jest, aby uczynić Chrystusa dostępnym i kochanym, a siebie samego bliskim osób, do których mówimy. Nie zamierzam kontestować konieczności uświadomienia sobie zewnętrznych i wewnętrznych okoliczności życia jakiejś osoby, zwłaszcza obecnie, kiedy lepiej zdajemy sobie sprawę z tego, jaki wpływ wywierają warunki na nasze życie intelektualne, moralne, a nawet duchowe.

Mimo to, w pewnym momencie kaznodziejstwo zbyt uczuciowe, grające na ranach i sentymentach, redukujące duchowe ojcostwo do uprzywilejowanej relacji kończy się wypaczeniem przesłania. Ludzki instrument nie powinien wynosić się nad Chrystusa, którego jest on jedynie namiestnikiem. Czasami zaciera się granica pomiędzy sercami, które poruszamy, i tymi, które do siebie przywiązujemy.

Apostoł musi pozostać ubogi i nie zatrzymywać dla siebie osób, które przychodzą do niego, aby zmierzać ku Chrystusowi.

Tego rodzaju wypaczenie nie jest rzadkie, zwłaszcza w obecnych czasach komunitaryzmu, duchowości graniczącej z egzaltacją, wycofaniem się instytucji i zanikiem obiektywności. Dlatego prawda obnaża także nici źle ulokowanej miłości, albo miłość, która zapomina, że jej zadaniem jest umożliwienie poznania Boga, czy mówiąc łagodniej, obnaża prawdę na temat chrześcijańskiego słowa, które nie potrafi mówić do serca inaczej niż pretensjonalnie, które nie porusza, lecz drażni.

Druga uwaga dotyczy wolności wypowiedzi na temat samej wolności. Długo nie chciałem uwierzyć w to, co mówiono mi na temat dominikańskiej wolności, że domaganie się jej pochodzi od samych dominikanów, którzy wydają się łudzić na temat swojej rzeczonej specyfiki, albo że jest wymysłem zewnętrznych obserwatorów, tak jakby wolność była w życiu Kościoła czymś tak rzadkim, że kiedy dostrzeżono ją u niektórych osób, wydała się czymś nadzwyczajnym. Nie negowałem rzeczywistości tej wolności, lecz tego rodzaju naiwne lub pyszałkowate zawężenie jej pojęcia. Otóż obecnie wydaje mi się, że analiza ta nie była zupełnie bezpodstawna. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chodzi tu ani o wolność ludzką, która nigdy tak bardzo nie była sobą, odkąd stała się chrześcijańska, ani o wolność chrześcijanina w Kościele, w którym zniesienie przeszkód dla wolności i nauka dojrzałej autonomii związane są z przestrzeganiem praw wspólnoty. Chodzi być może o pewną wolność tonu w życiu duchowym i kościelnym, drobną rzecz, której przejawem jest choćby dominikański humor.

Kiedy niezagrożona jest wierność rozumu, doktryny, serca i słowa w stosunku do Magisterium Kościoła, papieża i zjednoczonych z nim biskupów, której się nie dyskutuje, lecz przeciwnie, która wzywa do poświęcenia właśnie ze względu na prawdę, wolność, o którą chodzi, jest raczej praktyczną możliwością mówienia i pisania rzeczy w taki sposób, jak o nich myślimy, uzasadniając je dyskutując nad ich wartościami.

Taka postawa zdarza się rzadziej, niż mogłoby się wydawać, z niejasnych powodów nadużywania władzy, pragnienia przypodobania się czy czasem, podobnie jak w życiu świeckim i zawodowym, przesuwania się po stopniach hierarchii. I tak jak duch krytyki, pomrukiwania i intrygowania ma niewiele wspólnego z miłością i prawdą, tak kultura miłości i prawdy mogłaby pomóc w głośnym wyrażaniu tego, co obecnie wyraża się po cichu.

Nie jest też wykluczone, że konsekwencją prawnej dyscypliny kościelnej, która pragnie zapobiec podsycaniu podziałów (jest to kościelna wersja politycznej poprawności), tak jak konsekwencją rozpowszechnienia się komisji wyrażających stanowiska Kościoła na każdy temat, będzie zniwelowanie autonomii słowa osobistego i publicznego i doprowadzenie do pewnej standaryzacji komunikacji. Każdy jest wolny na swoim obszarze działania i w tym, co dotyczy jego obowiązków, ale nic poza tym. I rzeczywiście, wydaje się, że „poza tym” panuje pewnego rodzaju niemoc, która ujawnia się, kiedy jakiś człowiek Kościoła ośmiela się wyrazić swój punkt widzenia. Życzymy sobie czasem, aby nasi duszpasterze przybrali bardziej szczery ton i to zarówno wtedy, kiedy są naszymi rozmówcami, jak i wtedy, kiedy oczekujemy od nich wypowiedzi publicznej.

Chciałbym ponadto, aby dominikanin, wykorzystując specyfikę swojego temperamentu, na jaką zezwala mu charyzmat zakonu, mógł życzyć sobie, by w praktykowaniu autorytetu władzy niektóre ważne decyzje i wymogi posłuszeństwa były połączone z tymi argumentami posłuszeństwa, które są nie tylko jego fundamentem, ale również jego pociechą. Kiedy prosimy o coś kogoś, kto oddał swoje życie Bogu i Kościołowi, należałoby w imię prawdy tego, o co go prosimy, wytłumaczyć mu, dlaczego go o to prosimy, robiąc to jasno, z uczuciem i wyłuszczając tego powody, a nie każąc mu się ich domyślać. Wymaga to pewnej odwagi.

 

piesel

 

Minęły już czasy klerykalizmu, który mógł tak wiele złego wyrządzić samemu duchowieństwu. Oczywiście, zdarza się, że powody te zostają wypowiedziane i są źle zrozumiane, ale jest to kolejny powód, dla którego należałoby powiedzieć o nich raz jeszcze. Na tym polega sposób zarządzania osobami, które według współczesnej filozofii osoby nie są bezwładnymi instrumentami, co byłoby skądinąd w środowisku kościelnym pożądane, oraz sposób głębszego zanurzenia się w teologii wolności o naśladowania Chrystusa.

Dotykamy tu niedogodności związanych a posteriori z woluntarystyczną teologią posłuszeństwa, której skądinąd dobrze widziana duchowa szlachetność ukrywa spustoszenia, jakie może ona spowodować w człowieku. Nie raz miałem okazję poznać duszpasterzy i przełożonych mających na tyle wielką klasę, aby poprowadzić umysły swoich podwładnych do dostrzeżenia prawowitości tego, co ich wola musiała zaakceptować. Dzięki temu nie obniża się, lecz uwydatnia czyjąś wartość.

Tym się różnią, zarówno w Kościele, jak i życiu zawodowym czy w wojsku, wielcy dowódcy od małych.

Odwaga potrzebna

Każde głoszone i publicznie wypowiadane słowo wymaga w pewnym momencie aktu odwagi. Może być on związany z przesłaniem Ewangelii, prześladowaniami mającymi miejsce w jakimś kraju lub apostazją i obojętnością w innym.

Wiemy dobrze, że apostolskie świadectwo niesione jest przez Ducha Świętego. Odwaga przezwycięża przeszkody, z których największymi są paradoksalnie strach kaznodziei przed widokiem jego własnych grzechów lub przed zbyt widoczną miernością; a może nawet ciężar niektórych konsensusów, które tylko do pewnego stopnia służą prawdzie i miłości.

Tym, co tworzy naszą jedność, jest słowo Chrystusa i nauczanie wiary w posłuszeństwie Kościołowi, a nie obowiązek stosowania duszpasterskich, liturgicznych czy teologicznych wybiegów, które wychodzą z mody jeszcze szybciej niż nasi ordynariusze.

 

 

Tekst pochodzi z książki Thierry-Dominique’a Humbrechta OP “Powołanie dominikańskie”